piątek, 16 października 2015

Od wilczej łapy do maratonu.

“Potrzeba czasu żeby dokonać rzeczy trudnych. Aby dokonać rzeczy niemożliwych potrzeba trochę więcej czasu.”

W wakacje 2014 roku wpadłam na "genialny" pomysł, odświeżenia mojej pasji- biegania, które uprawiałam w gimnazjum. Miałam spory problem by się za to zabrać,  po upływie 10 lat od ostatnich przebiegniętych kilometrów i po 7 latach nałogowego palenia papierosów. Próby biegowe zostały mimo to podjęte kilkakrotnie, jak się z czasem okazało przebiegałam nie więcej jak 1,8 km - zasapana, czerwona na twarzy, walcząc z kolką. Porzuciłam myśl o bieganiu, stwierdziłam, że to nie dla mnie. Byłam zbyt wygodna, by się tak pocić i męczyć.

Pół roku później zaczęłam się spotykać z moim ukochanym. Sebastian wiedząc, że kocham zwierzęta zaproponował bym powalczyła w marcu o medal z odciskiem wilczej łapy. Wysłał mi zdjęcie medalu a ja mu przytaknęłam- będę walczyć. 5 km mnie nie zabije a jak pięknie bedzie wygladał ten medal na mojej ścianie! Tym bardziej, że łapa do złudzenia przypominała mój tatuaż na plecach. Wyszłam na pierwszy trening. Napisałam do Sebastiana wiadomość "mam nadzieję, że przebiegnę chociaż 3 km". Szybko dostałam odpowiedź zwrotną "chyba sobie żartujesz, 5 kilometrów to emeryci dają radę przebiec". I tu mnie miał. Moja ambicja uparła się i przebiegłam te pierwsze 5 km. 
Było to 4.02.2015 r. Zatrzymywałam sie w trakcie biegu 3 razy, walczyłam z kolką i bólem nóg. Nie mogłam złapać chwilami tchu. Czas 38 minut. Wydawało mi się to wtedy świetnym wynikiem... Na treningi wychodziłam 3 razy w tygodniu, za każdym razem część trasy przemarszowywałam. Kolka dawała o sobie znać. Na każdym treningu klęłam Sebastiana, który mnie pospieszał a ja wmawiałam sobie, że szybciej nie umiem biegać. 
Moja prędkość została zweryfikowana w dniu zawodów "Bieg tropem wilczym".  Ten dzień mocno mi się zapisał w głowie i w sercu. Zostawił ślad. Może i tej wilczej łapy. Na 3 km złapała mnie taka kolka, że ledwo dobiegłam do mety. Czas 27:30. I ja i Sebastian bylismy zszokowani, że po miesiącu treningu osiagnęłam taki czas. 

Mogłam wtedy zaprzestać biegać, przecież osiągnęłam co chciałam- piękny medal. Jednak strzała amora uderzyła w moje serce i zakochałam się w bieganiu. Zapisałam się na kwietniowy bieg Orlen Warsaw Marathon, bieg Oshee. Biegałam wtedy juz codziennie, zwiekszając prędkość i dystans. 
W ten sposób nabawiłam sie kontuzji prawego kolana. 
Bieg Oshee stanął pod znakiem zapytania. 
Nie mogłam maszerować, wchodzić po schodach, kucać, nie mówiąc o bieganiu.
3 tygodnie leczyłam nogę. Po tym czasie przebiegłam 10 km, łapiąc ledwie oddech.
Od momentu wyleczenia kontuzji do biegu Oshee. miałam kolejne 3 tygodnie treningu. Trenowałam 3 razy w tygodniu, słuchając swojego organizmu i od razu zaprzestając biegania, gdy cokolwiek mnie pobolewało. Nie chciałam ryzykować.
Bieg Oshee pokonałam z czasem 57:30, co było dla mnie fenomenalnym wynikiem po kontuzji i 3 miesiącach biegania.


Później poszło lawinowo.
Wzięłam udział w kolejnych edycjach On the Run, ustalając swoją życiówkę po 4 miesiącach biegania na 25 minut w biegu na 5 km. Byłam taka szczęśliwa!
Każda impreza biegowa była dla mnie wspaniałym przeżyciem! Bawiłam się w trakcie biegów, przybijałam piątki i pozowałam dla fotografów, przy okazji trzymając tempo.


Niedługo później wygrałam pakiet na bieg Avon kontra przemoc w Garwolinie, na 10 km. Tam poznałam mnóstwo fantastycznych osób, świetnie się bawiłam i ustaliłam zyciówkę na 53:26!


Przez ten czas moje treningi raz w tygodniu obejmowały trening szybkościowy, raz podbiegi a raz wybieganie.


W pewnym momencie czas nie był już dla mnie wyznacznikiem osiągnięć a przebiegnięte kilometry. Z tygodnia na tydzień moje wybiegania stały się dłuższe i postanowiłam zapisać się na mój pierwszy półmaraton. Do tego czasu schudłam dzięki bieganiu 8 kg, rzuciłam palenie, ćwiczyłam  siłowo.


Miesiąc przed moim pierwszym półmaratonem przebiegłam 24 km. Było to w lipcu, po 5 miesiącach biegania. Przeszedł mi przez głowę pomysł wzięcia udziału w Maratonie Warszawskim. Jaki szaleńczy był ten plan! Na przekór moim obawom kolega, który wykupił pakiet na Maraton nie mógł w nim pobiec, ponieważ miał kontuzję.... Resztę historii znacie :), a jak nie to odsyłam do relacji z Maratonu
 Wrócę jeszcze do półmaratonu BMW. Było to dla mnie fantastyczne doświadczenie. Poznałam Wariata Biegowego oraz Tadzia i Marcina. Fenomenalni, zakręceni ludzie! 



Samą trase pokonałam w wyśmienitym nastroju, pełna sił aż do 17 km. Miałam wspaniały doping m.in. od Wioli, której uścisk dał mi siły na kolejne kilometry!


Później biegłam jedynie głową, bo nogi zaniemogły.  Czas 2:02:46. Pół roku biegania a ja przebiegłam półmaraton!
Dzięki bieganiu poznałam masę fantastycznych ludzi (m.in. dzieki grupie na facebooku Z bieganiem mi do twarzy), zaczęłam prowadzić blog, którego obserwuje już 850 osób , przebiegłam 920 km, schudłam, poprawiłam formę i zaczęło mi się zwyczajnie "chcieć". Okazało się, że jak włoży się w pracę nad sobą mnóstwo serca i pasji, można osiagnąć nawet najmniej dla siebie realne cele. Czego i Wam życzę!



“Sukcesu nie mierzy się ilością pucharów, ale tym jaki dystans musiałaś przebyć, aby dotrzeć w miejsce, w którym jesteś stamtąd gdzie byłaś.”

czwartek, 15 października 2015

Zmarźluch radzi, czyli jak ubierać się jesienią i zimą do biegania.

Na początek dodam, że wszystko co bedzie zawierał mój wpis, jest moim i znajomych doświadczeniem- daleko mi do specjlisty.
Coraz częściej padają pytania w moja stronę :
-Ula, jak się ubierasz teraz do biegania? A w zimę co będziesz nosić?

Co prawda wiele osób rezygnuje w jesienno-zimowym sezonie z biegania, ze względu na panujące warunki na dworze i wybierają sporty, którym pogoda niestraszna. I mają do tego prawo, nic na siłę. Ja zaczęłam biegać w lutym, gdy mróz chłostał twarz, wiatr zacinał w płucach a nogi i ręce marzły.
Początkowo ubierałam się na "czuja", czyli grubsze spodnie dresowe i kurtkę jesiennę słusznie nie wyobrażałam sobie biegania w zimówce). Szybko jednak się okazało, że te rozwiązania nie są najlepsze- dresy obcierały nogi a kurtka powodowała, że szybko się grzałam i miałam mniej pary do biegania niż zazwyczaj, gdy ubierałam się lżej.
Pierwszym moim zestawem zimowym zostały więc zwykłe leginsy do biegania i bluza a pod bluzą t-shirt techniczny.

Dlaczego techniczny a nie z bawełny? Bawełna sprawdza się świetnie w normalnych warunkach. W sporcie aerobowym odpada. Jest to spowodowane tym, iż materiał szybko nasiąka potem i obciera nasze ciało. Może widzieliście kiedyś na masowych imprezach biegowych ludzi, zwłaszcza mężczyzn, z pokrwawionymi na wysokości sutków koszulkach? Najprawdopodobniej mieli koszulki w dużym stopniu lub całkowicie zawierającymi bawełnę.


Jestem zwolenniczką zasady, żeby ubierać się do biegania tak, jak by było o 10 stopni temperatury więcej niż jest na termometrze. Kiedy biegamy zwiększa się ciepłota naszego ciała, wzrasta ciśnienie i ukrwienie ciała. Każdy kto biega, wie że nie ma nic przyjemnego w zgrzaniu się w "opakowaniu" podczas bieganiu. Dlatego, póki temperatura nie spadnie poniżej 5 stopni, nie ma sensu odziewać się w ocieplane leginsy i kurtki.

Deszcz

Co do deszczu, ja preferuje w takich warunkach nosić cieniutką kurtkę do biegania przeciwdeszczową i czapkę z daszkiem lub kaptur. Jednak wybieram ten zestaw jedynie, gdy biegam ok 10 km i wyżej, aby nie wyziębić organizmu i nie narazić się na większą wrazliwość na wirusy. Jesli trenuję 5 km, zakładam jedynie bluzę z kapturem, nie lubię gdy odzież krempuje moje ruchy podczas treningu szybkościowego. Nie jest to ani przyjemne ani pomagające w treningu. Ważne jest jednak, by zaraz po treningu zrzucić z siebie mokrą odzież.


Czapka

Jestem abolutnim  przeciwnikiem czapek do biegania, gdy temperatura sięga powyżej 10 stopni. Dlaczego? Przez głowę ucieka nam 40% ciepła, jednak tyle samo ciepła zatrzymuje się pod czapką. Zgrzana i spocona głowa, która nie ma szansy się schłodzić w trakcie  ciepłego (powyżej 10 st.C) , niezbyt wietrznego dnia, to nic przyjemnego. Czapka tak, ale nie gdy jest ciepło :). Zresztą to samo tyczy się kurtek.

Zawody

W chłodniejszym sezonie miałam przyjemność jedynie 3 razy biec na imprezie biegowej. Pierwsza z nich miała miejsce w marcu i były to moje pierwsze zawody. Tu jestem zwolennikiem zawsze tej samej zasady: im mniej na trasie zbędnego balastu, tym szybsza prędkość. Obładowanie się gadżetami oraz okrycie kurtkami na biegu na 5km, niestety nie zaplusuje. Wystarczy bluza do biegania, ciepłe skarpety i długie spodnie. No chyba, że temperatura spadnie do -10 stopni a niebo bedzie zacinał śnieg- wtedy wręcz powinno się dodatkowo ubrać cieplejsze gacie ;). Po imprezie biegowej zawsze pamiętajmy o nałożeniu czegoś ciepłego i suchego, aby uniknąc gwałtownego ochłodzenia ciała i zwiększenia wrażliwości na wszędobylskie wirusy!



Kaloryfer czy bojler?

Pamiętajmy również o tym, by przed dłuższymi dystansami zjeść śniadanie  bogate w cukry naturalne. Owsianka czy jaglanka z owocami to świetne rozwiązanie, które da nam kopa, nie obciąży żołądka i będzie rozgrzewać od "środka" (oczywiście należy odczekać między śniadaniem a biegiem przynajmniej godzinę). Gdy temperatura spada, powinniśmy odstawić diety light i zadbać o odpowiednią ilość węglowodanów, pochodzących z warzyw, owoców i nieprzetworzonych zbóż. Przysłuży się to naszej formie w sezonie zimowym i odpłaci w sezonie wiosennym.Ja staram się spożywać dużo produktów bogatych w witaminę C która wspomaga naszą odporność, cynk który jest m.in. w nasionach, oraz tłuszcze znajdujace się w orzechach.

Podsymowując

Moje doświadczenie w sezonie jesienno-zimowym radzi, by nie przegrzewać się nadmiernym opakowaniem do biegania, jeśli temperatura gwałtownie nie spadnie. Spadek do 10- 15 stopni na plusie, to żadna tragedia i zakładanie dodatkowych waciaków na trasie, jest przesadą. Jednak gdy zaczyna być wietrznie a temperatura jest poniżej 10 stopni, można wedle uznania zakładać już rękawiczki do biegania (jak ja) czy czapkę. Nie dajmy się zwariować i nie panikujmy. Pamiętajcie, że przyczyną chorób nie jest wiatr czy niska temperatura a wirusy. Stajemy się na nie podatni, gdy nasz organizm jest osłabiony lub oziębiony a wierzcie mi lub nie, ale nie osłabicie się biegając 5 km w temperaturze 10 stopni, po prostu w bluzie i dłuższych spodniach ;)


piątek, 9 października 2015

Izotonik vs woda

Dziś chciałabym poruszyć temat izotoników. Zauważyłam, że ile biegaczy tyle opinii. Tak naprawde, ja swoje najdłuższe dystanse pokonywałam zawsze z butelką izotonika w ręku. Jednak rozmowy "przedmaratońskie" skłoniły mnie do napisania tego postu. Osłuchałam się wielu "dobrych rad", typu : nie pij przed maratonem izo, bo wylądujesz w toalecie lub będziesz mieć kolkę, nie popijaj na trasie izo, bo będziesz miec problemy żołżdkowe, jedynie woda i to w małych ilościach. Hm, jak posłucha taki amator biegania na poczżtku swej biegowej drogi, że izo to takie zło to na zawsze pogardzi kolorowym płynem zamkniętym w butelce z dziubkiem.
Czym jest izotonik?

 
Izotoniki, to napój  którego skład ma za zadanie wyrównać poziom ustraconej wody i elektrolitów podczas uprawiania sportu, w tym biegania. Zawiera najczęściej  wodę, elektrolity (sód, potas, magnez, wapń, czasem witaminy z grupy A i B) i cukier.
Pewnie nie raz po bieganiu czuliście, jak wasza twarz jest oszroniona chropowatą warstewką soli. Jednocześnie pot okalający i szczypiący oczy,  jest bardzo słony. Co za tym idzie sód tracimy w organizmie, podczas biegania w większej lub mniejszej mierze (zależy od dystansu i prędkości) .
Jakie są konsekwencje, gdy utracimy ponad 2% sodu z organizmu? Najczęściej spada wydolność, dopada nas dezorientacja, ból głowy, łapią skurcze a także zbiera na nudności. O ile przy krótkich biegach na 5-10 km , utrata sodu w takich ilościach jest niemal niemożliwa, o tyle na długich dystansach może być groźna dla zdrowia.
Warto pamietać, jaką rolę w naszym organizmie pełni sód. Pierwiastek ten jest niezbędny do utrzymania prawidłowej gospodarki wodnej organizmu. Co za tym idzie, napoje bogate w sód lepiej nawadniają organizm.
Dzieje sie tak, ponieważ sód zatrzymuje wodę w organizmie, to bardzo pomaga przy dłuższych dystansach. Zwłaszcza w trakcie upałów napoje bogate w sód, mają dla nas kluczowe znaczenie przy dłuższych wybieganiach.  Dzięki tej kombinacji nasz organizm tak szybko sie nie odwadnia a jak wiadomo odwodnienie w trakcie biegu może mieć poważne konsekwencje. Utrata wody powyżej 20% masy ciała może skutkować śmiercią.



Ponadto zbilansowany poziom elektrolitów wyrównuje ciśnienie osmotyczne, odpowiadające ciśnieniu panującemu w płynach ustrojowych człowieka, pozwala na szybkie ugaszenie pragnienia i uzupełnienie utraconych mikroelementów. Tak jak wrogiem leczenia nadciśnienia jest sód, tak ciężko go przedawkować w trakcie spożywania izo a nasze ciśnienie ma wiekszą szansę na stabilizację.

A co z żołądkiem?

Problemy gastryczne występujące po spożyciu izo, pojawiające się najczęściej w trakcie zawodów są najczęściej wynikiem nie przystosowania organizmu do tego typu napojów. 
Pamiętajcie! Tak jak nie zakłada się niesprawdzonego obuwia na zawody, tak nie zmienia się radykalnie diety i spożywanych napojów!  
Najlepiej przyzwyczaić organizm w trakcie treningów, najpierw krótszych a z czasem dłuższych, do takiej dawki sodu, glukozy i minerałów. Ja osobiście od początku zaprzyjaźniłam się z izo i nasza przyjaźń świetnie się sprawdziła w trakcie maratonu.


Niestety niektórzy mają na tyle wrażliwe żołądki, że nie mogą sobie pozwolić choćby na żel w trakcie długiego biegu , więc i izo odpada. 
Nic na siłę, zresztą nie trzeba sięgać po izotoniki znanych marek. 
Można go samemu zrobić i przetestować na swoim organizmie.
Wystarczy do wody (bez gazu!) dodać łyżkę miodu, pół cytryny i tabletkę soli. Taka kombinacja uzupełnia nam sód, w niewielkim stopniu glikogen oraz utrzymuje własciwy poziom nawodnienia.

Izo a woda

Osobiście wybieram wodę podczas krótkich dystansów, max 10 km. Wiąże się to z tym, że unikam zalepiania ust słodyczą napoju oraz wykorzystuję niedopitą wodę jako zraszacz ciała :).


Jedyne czego nie proponuję a wystapiło na tegorocznym biegu "Avon kontra Przemoc", to picie gazowanej wody... W warunkach naturalnych, siedzących jest to świetnie orzeźwiajace rozwiązanie, ale wybaczcie- na trasie można się taką wodą porządnie zadławić lub tez dostać kolki lub czkawki. Przed startami często nawadniam się wodą bez gazu, a kilknaście minut przed startem izo.

Mój standartowy zestaw śniadaniowy przed zawodami.


Podsumowując

To czy sięgamy po Izo czy wodę , jest powodowane naszymi preferencjami. Również smakowymi. Najczęściej Izo smakuje gorzej niż tania orenżada. Jednak w trakcie upałów lepiej sięgać po napoje bogate w sód i witaminy, jesli nie kupne to robione przez siebie. Pamiętajcie, "dobre rady" schowajcie komuś w kieszeń jesli macie odmienne i przetestowane zdanie na temat jedzenia i spożywania napojów przed treningiem czy zawodami.
 Nikt nie zna naszego organizmu lepiej, niż my sami :)!






poniedziałek, 28 września 2015

Maraton Pzu, czyli łzy bólu i szczęścia.

 “Opisać przeżycie jakim jest maraton komuś, kto nigdy tego nie doświadczył, to jak próba opisania koloru komuś, kto urodził się ślepy" Jerome Drayton, biegacz długodystansowy

Zacznę ten wpis od tego, że tego maratonu miało nie być. Nie był w planach. Na pewno nie w tym roku. Swój debiut zaplanowałam na 26kwietnia 2016 r. , Orlen. Tą myślą żyłam i trenowałam do pierwszej połówki na BMW Warszawskim. Ale kiedy biegłam Wałem Wiślanym 20 lipca, 22kilometr, pomyślałam o koledze który wykupił pakiet na maraton PZU a ma od dłuższego czasu kontuzję… Sama nie wiem na co liczyłam pisząc do niego, czy ma do odsprzedania pakiet. Biegałam wtedy dopiero 5 miesięcy, najdłuższe wybieganie zrobiłam na 24 km i nie byłam przygotowana na maraton. Nie teraz, nie w tamtej chwili. Okazało się, że Łukasz chętnie odsprzedał mi pakiet i klamka zapadła…
Przez kolejne tygodnie zmieniałam zdanie co chwila- jednego dnia cieszyłam się na myśl o maratonie, innego chciałam zrezygnować. Tym bardziej, że nadeszła fala upałów i dłuższe wybiegania w ciągu dnia stały pod znakiem zapytania… 
Tuż przed BMW miałam zamiar napisać do Łukasza, że rezygnuję. Żeby te pieniądze z pakietu oddał fundacji… Ale gdy przebiegłam moją pierwszą połówkę pomyślałam, jakim non sensem była by ta rezygnacja. Ja, osoba która walczy zawsze do końca, uparta jak mało kto, mam zrezygnować? Postanowiłam walczyć!
 Zaczęły się treningi w pocie czoła. Co tydzień wybiegania, z każdym tygodniem coraz dłuższe. Ostatnie wybieganie , czyli 32 km ,zrobiłam  dwa tygodnie przed biegiem krążąc po Tarchominie, blisko sklepów żeby tankować co jakiś czas izotonik. Jakże dumna byłam z siebie po tym treningu! Padnięta, ale zadowolona.
Dwa tygodnie przed maratonem zaczęłam wypytywać biegaczy, którzy nie jeden maraton mają już za sobą, czy mieli „ścianę”. Ciekawa byłam tej legendarnej „ściany”. Nie wiedziałam na co się przygotować. Każdy odparł to samo- ściana jest w głowie, na trasie jej nie ma. Posłuchałam.
Tydzień przed maratonem zaczęłam praktykować metodę „ładowania węgli”. W moim wydaniu wyglądało to tak, że 4 dni nie jadłam w ogóle węglowodanów, jedynie tłuszcze i niewielką ilość białka a 4 kolejne jadłam do „oporu” węglowodany pod postacią bułek, makaronu, ryżu, ziemniaków i ciastek ;). Z tak zatankowanym paliwem nie mogło się nie udać. Przez cały ten czas bardzo się stresowałam i chodziłam nieobecna. Bałam się. Moim strachem było nieznane.


22 września odbył się otwarty trening z Bartkiem Olszewskim (WarszawskiBiegacz), dla debiutantów w Maratonie, z udziałem trenera i fizjoterapeutki. Usłyszeliśmy tam wiele cennych rad na temat rozgrzewki (nie wykonujcie przed maratonem rozgrzewki dedykowanej od trenerów fitness, bo bardziej was to zamęczy niż rozgrzeje), odżywiania (bułka z dżemem i wafle ryżowe górą!) i samego biegu maratońskiego.


Dzień przed Maratonem odbyło się spotkanie Run blog Fest, na której spotkała się cała śmietanka blogerów biegowych,m.in. Biegowy Wariat, Natalia Biega jak Szalona, Cezary Napędzany kebabem. Na samym seminarium dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy na temat prowadzenia bloga, poznaliśmy nowe aplikacje, które ułatwią nam życie oraz świetnie się bawiliśmy! Świetny pomysł na rozluźnienie myśli i odstresowanie się przed Wielkim Dniem.






W dniu Maratonu byłam chodzącym kłębkiem nerwów. Rano zjadłam 4 połówki bułek kajzerek z dżemem i miodem oraz wypiłam kawę (mi kawa nie szkodzi przed biegiem). Na start przybyłam z dużym zapasem czasu aby swobodnie się rozgrzać i nie stresować możliwością spóźnienia. W trakcie rozgrzewki popijałam izotonik i starałam skupić na poprawnych ćwiczeniach.

Start! W mojej strefie startowej znajdowało się mnóstwo ludzi, pierwszy kilometr to było niemal maszerowanie, kolejne mijały mi bardzo szybko. Starałam się trzymać tempo poniżej lub blisko 6:10. Momentami musiałam się stopować bo bardzo mnie wyrywało do przodu z tempem. Wiedziałam jednak, że powinnam oszczędzać siły na później. Po drodze przybijałam mnóstwo piątek, świetnie się bawiłam, uśmiechałam i odmachiwałam ludziom. 


Do 21 kilometra bieg był tak prosty i przyjemny, że zaczęłam w duchu się śmiać, że ten Maraton to chyba przebiegnę szybciej, bo nadal jest luz i sporo sił. Od 10 km jadłam co 5 km żel energetyczny i popijałam wodą. Pogoda była przecudna, jednak asekuracyjnie wylewałam sobie na głowę kubek wody żeby się schłodzić.

Na 26 km zobaczyłam z naprzeciwka Pana Banana, który znajdował się już na 32 km. Szybkie przybicie piątek dało kopa na kolejne kilometry.
Do 30 km bardzo pilnowałam tempa na zegarku, starałam się zbytnio nie przyspieszać ani nie zwalniać. Jeśli tempo mi spadało, nadrabiałam je na kolejnym odcinku drogi. Wierzyłam, że tak uda mi się dotrwać do końca. Wzajemnie się motywowaliśmy, byliśmy jak rodzina biegaczy. Wspieraliśmy, śpiewaliśmy i krzyczeliśmy co kilka kilometrów „Dacie radę? Damy! Macie siły? Mamy!”.

Od 31 km moje biodra i stopy zaczęły tak rażąco mnie boleć, że nie byłam pewna czy uda mi się w ogóle przebiec całość. Nie wiedziałam czy nie zacząć maszerować. Ból był tak silny, że moje tempo spadło o 20 sekund na kilometrze i nie zanosiło się na poprawę. Na 33 km rozprowadził mnie mój Sebastian, starał się mnie zmobilizować do podkręcenia tempa, jednak nie byłam już do tego zdolna, nawet mimo szybkiej pracy rąk. Ból się rozprzestrzeniał i promieniował już do kolan. Za chwilę czekał mnie podbieg na Sanguszki, tego bałam się najbardziej. Nie wiedziałam czy go przebiec czy przejść. Zaczęłam sobie podśpiewywać „jedna nóżka, druga nóżka i nie groźna mi Sanguszka”. Po chwili zorientowałam się, że  nie tylko ja podśpiewuję. Kilka osób wokół mnie zaczęło mamrotać pod nosem własne zaklęcia odczarowujące nogi. Kiedy zobaczyłam kibiców przy moście Gdańskim z transparentami „podbieg już za wami”, byłam w szoku że faktycznie tak było. To już po podbiegu. Ból bioder sprawił, że nawet go nie odczułam. Przynajmniej nie bardziej niż każdy kolejny kilometr.
Sebastian pocieszał mnie, że zaraz będzie zbieg. Zbiegi tez bolały. Bardziej niż podbiegi. Nie byłam w stanie zbiec normalnie, turlałam się w dół drobiąc każdy metr  i modląc się by wytrzymać ból w stopach i biodrach. Moje nogi już paliły od bólu. Wolałam nie myśleć o tym co się dzieje w moich butach…

 “Ból jest stanem przejściowym. Duma pozostaje na zawsze.”

Za mostem Gdańskim dołączyła do mnie nawet moja teściowa, która zdjęła baleriny i przebiegła ze mną kilka metrów, było to bardzo budujące. Na chwilę zapomniałam o bólu i przyspieszyłam.
Zostało 5 km. Zaczęłam się modlić. Sebastian zaczął mnie pocieszać i rozśmieszać… A ja jak dziecko się rozbeczałam, nie miałam już jak wyrazić bólu. Chciałam przestać biec. 



Wielu rosłych facetów zaprzestawało w tym momencie i maszerowało. Bałam się , że jak zacznę iść, będzie tylko gorzej. Więc biegłam, walcząc ze sobą by już się nie mazgaić. Kiedy został tylko 1 kilometr jeden z Panów podbiegł do mnie i zaczął mnie motywować. Mówił, że już 3 raz mnie dogania i życzy sobie żebym go przegoniła. Chciałam, ale ból mnie blokował niemal w całości… 
Jednak na 42 km perspektywa, że zostało 200 metrów dała mi takiego kopa że wyprzedziłam wszystkich którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie. Wbiegłam sprintem na Stadion Narodowy przy piosence Sheppard – Geronimo i się rozbeczałam ze szczęścia. To było coś- to było coś czego nigdy nie czułam. Wspaniała ulga i szczęście w jednym! Jedna Pani podeszła do mnie i powiedziała cała zapłakana „ ja też to czuję kochanie”.
Po maratonie nie mogłam chodzić, bardziej przypominało to utykanie i szuranie stopami w jednym. Szybkie rozciąganie i czas świętować!
Moja teściowa zapytała, czy jeszcze kiedykolwiek bym chciała biec maraton i czy warto było? Oczywiście! Powtórzę to jeszcze nie raz. Z poprawkami. Na pewno nie będę tak pędzić od początku, bo to nie dało mi nic korzystnego a jedynie wykończyło biodra.

  „Jeśli chcesz biegać, przebiegnij kilometr… Jeśli chcesz zmienić swoje życie, przebiegnij maraton.” Emil Zatopek

Dziś jest pierwszy dzień „po”. Ledwie chodzę, kucam czy się pochylam. No cóż, pocieszę się że nie ja jedyna dziś jestem jak zombie. 
Mniej więcej jak na ty filmie: 

https://www.youtube.com/watch?v=m-hCuYjvw2I&feature=share 

A ściana? Ściana jest w głowie, to tylko legenda a jak wiadomo jedni w nie wierzą a inni nie. W przypadku ściany lepiej w nią nie wierzyć J.
Tu możecie w drugim filmiku zobaczyc mnie przed sprintem na finiszu :) :

http://tvnwarszawa.tvn24.pl/informacje,news,i-po-maratonie-wszystkie-ulice-przejezdne,180686.html
Serdeczne podziękowania dla Artura Kalisia za część zdjęć :).


"Wszyscy mamy marzenia. Aby się spełniły potrzeba dużo determinacji, zaangażowania, samodyscypliny i wysiłku." Jesse Owens


 

 



wtorek, 15 września 2015

Bieg przez Most, czyli trening przed Warszawskim Maratonem.

Tak na prawdę nie miało być tych zawodów. Nie zapisałam się na nie z dwóch powodów- pierwszym był mój dzień pracy i niemożność wzięcia wolnego dnia na tą ewentualność. Drugim powodem jest moja strategia przed pierwszym Maratonem. Po długim wybieganiu na 32 km, postanowiłam biegać jedynie szybkie piątki, podbiegi i krótkie interwały, aby utrzymać napięcie mięśniowe, ale zapobiec ewentualności przetrenowania lub ryzyka kontuzji (obecnie jedyną moją przewidywaną kontuzją, jest schodzenie paznokcia, po weselnych tańcach).
Jednak dusza rywalizacji obudziła się we mnie, gdy dostałam możliwość darmowego pakietu, od grupy Biegam Na Tarchominie. W sumie pomyślałam- dlaczego nie? Taki mały test tempa przed Maratonem dla odświeżenia umysłu i zaspokojenia głodu rywalizacji.
Tym bardziej, że dostałam możliwość "spóźnienia się" do pracy po biegu.
Na miejsce startu przybyłam zdecydowanie wczesniej, żeby odebrać pakiet startowy. Na szczęście nie było przewidywanych przeze mnie kolejek, przez co odetchnęłam z ulgą. Gorzej, że był zupełny brak koszulek damskich. Zastanawiam się czym sugerował się organizator, któremu już w drugi dzień otwarcia Biura Zawodów, zabrakło koszulek damskich? Przewidywał deficyt płci pieknej, czy też "mniejsi" panowie pokusili sie o damską odzież ;)?
Przed startem odbyła się rozgrzewka z trenerkami New Age Fitness, na których widok mocno się zmotywowałam i szczerzyłam. Jedna z nich była niegdyś moją ulubioną trenerką! Po kilku minutach rozgrzewki tłum ludzi ruszył w stronę startu...który zaczął się zanim ludzie zdązyli opuścić rozgrzewkę! Noż, szlag by ich trafił! Jak można tak zorganizować start?
Na Wielkich imprezach biegowych, potrafią opóźnić start, ze względu na przedłużenie rozgrzewki a tu przy małej imprezce, na mniej niż 900 osób, nie poczekali na uczestników.
False start odbił się na mnie czkawką- nie zdążyłam wystartować ze swojej strefy starowej i wlokłam się za tłumem wolniejszych biegaczy. Jak ja tego nie lubię, takiego przeciskania się.
Po 2 km zaczęłam zrównywać się z zającami z 55 minut, wiedząc jakie mam międzyczasy. Byłam zdziwiona, że zające gnają w tempie 5:15. W zającowaniu raczej nie chodzi o ścignie się a trzymanie średniego stałeg tempa, wyznaczonego do poprowadzenia konkretnej grupy osób.
Mijałam 2 km przy mojej pracy, dziewczyny krzyczały- Ula, jak bedziesz ostatnia to Cię zwolnimy. No, niezła motywacja ale żeby być ostatnia musiała bym tam stracić nogę lub wpaść pod samochód... Pod który mało nie wpadłam na 3 km, gdy wykręcał z najszybszymi zawodnikami. Ale ze mnie gapa! Jak nie prawie wpadłam na słupek na półmaratonie BMW, to prawie pod auto z licznikiem czasu. Musze popracowac nad swoją mappetowością ;)....
Przy 4 km mijam na wysokości pętli Veganowego Pana Banana, czyli Łukasza któremu dopinguję- dawaj Łukasz, dawaj! Cóż, tak już mam że lubię pokibicować nawet na trasie biegu. Drugie to samo spotkanie było na 7 km
Jednak zanim był 7 km czekał mnie podbieg, który nie wszedł mi w nogi i straciłam na nim pół minuty tempa. Bardzo później nad tym ubolewałam. To nie był jedyny podbieg na tej trasie, ale z innymi łatwiej sobie poradziłam.
Wspinając się na 9 km na podbieg, byłam już tak przepełniona motywacją, że spritem pokonałam zbieg a następnie wpadłam na zakręt z metą z takim kopem, że jak Veganowy Pan Banan krzyknał- dajesz Ula, sama nie wiem jak wykrzesałam z siebie siły na dodatkowy piąty bieg! Z impetem wpadłam na metę, że aż zakołysałam się na nogach odbierając medal. Czas 55:01. Bez rewelacji, życiówka nie pobita. Jednak nie liczyłam na nią, bo jestem na deficycie kalorycznym i diecie niskowęglowodanowej. Więc skąd wziąć paliwo przy tym, na dodatkowe minus dwie minuty?
Przy okazji ubzdurałam sobie , że czas 55 minut to srednia 5:50 i się trochę zdołowałam, że dystans połowę mniejszy od połówki pokonałam z ta samą średnią. Nigdy nie byłam dobrą matematyczką i mina mi zrzedła jak endo wyświetliło średnie 5:30.  Wzięłam sie w karby i z dodatkową energią udałam się do pracy.