środa, 26 kwietnia 2017

O biegu Oshee 2017 słów kilka

Mój debiut biegowy na dystansie 10 km miał miejsce na biegu Oshee w 2015 roku. Pamiętam ten dzień doskonale, byłam świeżo po kontuzji kolana, jednak tak uparcie się przygotowywałam do tego biegu, że udało mi się zadebiutować z czasem 57 minut, to był wspaniały wynik jak na moje 2 msce. biegania z przerwą 3 tygodniową na leczenie kolana.
 Tego dnia przy stadionie Narodowym dzieliliśmy start z maratończykami, tak ich wtedy podziwiałam i marzyłam, że kiedyś i ja pokonam królewski dystans. Bieg ten był bardzo emocjonujący, dodatkowo wiało i lał deszcz, dobiegłam do mety mokra, ale szczęśliwa z rezultatu. Rok później stałam już po drugiej stronie barykady, czyli biegłam Maraton. Był to naprawdę wspaniały bieg, super trasa, ciekawa i szybka. Mnóstwo kibiców na trasie, częste punkty z wodą a i pogoda słoneczna.
Mając te dwa wspaniałe wspomnienia postanowiłam pobiec również w tym roku. Kto mnie czyta na bieżąco wie, że brykałam się ostatnio z problemami zdrowotnymi, spadła mi motywacja a dodatkowo miałam kontuzję piszczela. Mimo to postanowiłam spróbować.
 Bieg jak co roku startowałam spod stadionu Narodowego. Lubię mieć zawsze zapas czasu przed startem, także przybyłam tam już o 8:20. Zanim przebiłam się przez słoneczne miasteczko biegaczy, zaczął padać śnieg. Śnieg! A ja dzień wcześniej sprawdzałam pogodę i miało być słonecznie, dlatego ubrałam się w szorty i bluzkę z krótkim rękawkiem! Przemarzłam. W ramach rozgrzewki potruchtałam kilometr, wykonałam skipy i wymachy nóg. Mimo to moje dłonie były tak zimne, jak bym wyjęła je z lodowatej wody.
Zdjęcie użytkownika Ula Kalinowska.
Ustawiliśmy się na starcie wcześniej, z daleka napływało morze biegaczy, Wg.wydanych pakietów ok 10000 biegaczy.Wybija godzina 9, starter przygotowany do wystrzału...jednak się powstrzymuje, bo dziennikarz przypomniał sobie , że powinien zrobić wywiad. Mijają minuty, wychodzi słońce, ludzie zaczynają się rozbierać, chyba żałują tylu warstw ubrań a ja po cichu przybijam sobie piątkę za krótki rękaw i szorty. Start był ok 9:04, najpierw maratończycy wystartowali, zatrzymałam się przy barierkach, klaskałam im i przybijałam piątkę. Co jak co, ale maraton to przede wszystkim duża odwaga. Ruszyliśmy i my. Razem. Bez wydzielania stref! w sumie prawie 10 tys ludzi ruszyło razem na start! Tuż za linią gdzie już odbywało się liczenie czasu powstał gigantyczny korek, ludzie po prostu stali i nie mgli zacząć biec. Sytuacja trwała wg.zegara ok.1,5 minuty, kiedy udało się ruszyć biegliśmy wszyscy obok siebie , nie było szans na wyminięcie.
Tuż przy Wale Miedzeszyńskim część biegaczy zaczęła biec chodnikiem, Ci co podchwycili pomysł i dołączyli również szybko zaludnili przestrzeń. Przypominało to bardziej grę tetris, niż Święto Biegania.


Do 5km, mój czas był bardzo słaby, zamiast biec w tempie 5:30 wlokłam się za ludźmi w 5:55, byłam wściekła. Kiedy Przy Bora-Komorowskiego zobaczyłam zająca od 55 minut, postanowiłam zanim ruszyć. O dziwo tłum przepuszczał zającowe grupy, niczym karetkę na sygnale. Trzymanie się zająca było moim błędem, ponieważ wyraźnie pacemaker chciał nadrobić straty czasu sprzed 5km i biegł na 5:10, nawet się nie zorientowałam, bo w przypływie złości przestałam patrzeć na zegarek! Zając zajechał mnie do 7km, wbiegałam na ulicę Afrykańską z tętnem 185 i bez sił, nagle ktoś uderzył mnie z impetem w plecy. To Sebastiana kolega, miała być to forma dopingu a prawie się wywaliłam :)! Zaczęłam gonić Łukasza, tętno 175, tempo 5:30... Czy mam dodawać dalej? Zaczęło brakować mi oddechu, nie było to spowodowane tempem ani tętnem. Był to wynik mojego popalania fajek! W tym miejscu,przy ulicy Paryskiej postanowiłam definitywnie rzucić palenie (tak, trzymam się tego), bo jeśli chcę wyciągnąć z biegania jak najwięcej, palenie mi to tylko utrudni. Ostatnia prosta była znów przy Wale Miedzeszyńskim, znowu zaczęło się korkować, zaczęłam wymijać ludzi, jednak strat z całego biegu nie udało by się nadrobić ostatnim kilometrem. Udało się wziąć rozpęd dopiero 700m od mety i tam już tylko dostrzegłam Sebka i w moim stylu pocisnęłam jak rakieta.

Nie będę się rozpisywać o wyniku, bo czas przez korki spowodowane złą organizacją, był gorszy niż mój treningowy. A wystarczyło by puścić strefy osobno o 2 minuty i już korek był by zlikwidowany. Niewątpliwym moim osiągnięciem jest zwiększenie kadencji kroków z biegu na bieg i już wygląda ona znacznie lepiej , niż nawet w najlepszym moim okresie biegowym. Oczywiście nie palę tak jak sobie obiecałam. Szczerze mówiąc w przyszłym roku nie wezmę udziału w biegu Oshee, szkoda nerwów. Trasa jest naprawdę fajna i szybka, ale co z tego jak trzeba walczyć o każdy metr wysunięcia się w przód na pierwszych i ostatnich kilometrach. Tymczasem zabieram się za trening i widzimy się na Biegu Konstytucji :).

środa, 29 marca 2017

12 Pzu Półmaraton Warszawski

Mój start w półmaratonie Warszawskim, nie był tym razem podyktowany chęcią rywalizacji, sprawdzenia siebie czy celem przygotowań na życiówkę. Dobrze wiem, że moja kondycja ostatnio kulała niczym moja ambicja w bieganiu, sezon zimowy spędzony na ciepłej siłowni, buty biegowe zakładane jedynie sporadycznie.
Nie oszukujmy się, do półmaratonu nie da się przygotować biegając 50 km miesięcznie i to maksymalnie. Kiedy we wrześniu postanowiłam realizować plan szybkościowy na 10 km, poszłam do lekarza na rutynowe usg piersi. Przy prawym lekarz na chwile zatrzymał sondę i spoważniał. Ma Pani guz piersi, być może łagodny, trzeba to sprawdzić.

Ja? 26 lat na karku, okaz zdrowia i guz?? Wychodząc z gabinetu czułam jak nie mogę powstrzymać łez. Czułam jak grunt osuwa mi się spod stóp.Od tamtego badania, u lekarza bywałam dość często, na dokładne badanie wyznaczono mi termin w grudniu, stamtąd zakwalifikowano mnie do biopsji i ewentualnego usunięcia guza. Było mi cholernie ciężko, bardzo się dołowałam tą sytuacją. Mogłam to wybiegać, ba, próbowałam, jednak moje zbyt szybkie treningi i zbyt częste, spowodowały zespół pasma biodrowo-piszczelowego, które dało o sobie znać w Biegu Mikołajkowym. Mogłam zejść z trasy, mogłam oszczędzić sobie 2 msce kontuzji, jednak ambicja nie pozwoliła mi zejść z trasy i biegłam ramię w ramię z koleżanka Emilią, która zagrzewała mnie do biegu. Nie muszę dodawać, że w kolejnych tygodniach nie było mowy o bieganiu. Nie mogłam szybko chodzić a co dopiero biegać. Po nowym roku znów wróciłam do treningu, kilka kilogramów na plusie nie bardzo mi pomagały w treningu, zbliżał się czas zabiegu.

"Liczy się nie to, co masz, ale co robisz z tym, co masz."

Pod koniec stycznia wykonano mi zabieg usunięcia guza, mimo bolesności rozpoczęłam zbiórkę, dla fundacji Rak'n'roll w ramach akcji biegam dobrze w Półmaratonie Warszawskim. Czułam, że będzie to mój symbol, symbol nadziei i strachu ostatnich tygodni. Ból nie odpuszczał przez kolejne 2 msce, w końcu rana musiała się wygoić, jednak ja poczyniłam pewne zobowiązanie. Zebrałam fundusze dla fundacji, miałam 4 tygodnie do półmaratonu. Czas było ruszyć tyłek.
Tydzień przed półmaratonem przebiegłam najdłuższe swoje rozbieganie, było to jedynie 12km. Zaczęłam się martwic. Nogi z betonu, ja się szybko męczę.Nie chciałam odpuścić a jednocześnie wiedziałam,że może to się źle skończyć. Wszak łapię kontuzję zawsze po tym,jak moje wybieganie nie jest adekwatne do poziomu wytrenowania. No, nic. Ryzyk, fizyk.



Nieważne ile dni jest w Twoim życiu. Ważne ile życia jest w Twoich dniach. Jakub B. Baczek

Zdjęcie użytkownika Apetyt na endorfiny.

Po pakiet udałam się dzień przed startem, byłam zdenerwowana a jednocześnie ogarniała mnie już przedstartowa gorączka, podniecenie mieszane z ogromną pulą radości i strachu. Najpierw udałam się do fundacji Rak'n'roll, tam odebrałam "zaszczyty", czyli bezcenne uśmiechy i podziękowanie 🙂. Po numer należało zgłosić się do organizatora PMW, po jego odebraniu poszliśmy z Sebastianem na spacer a ja czułam, że moje łydki są z betonu.
Na wieczór pojechaliśmy spotkać się z przyjaciółmi, tego dnia raczyłam się litrami wody, także u znajomych, już nawykli że przed startem nie jestem skłonna do imprez 🙂. Położyłam się tego dnia spać o 23, jak łatwo można przypuszczać nie zasnęłam ani o 23 ani o północy. Sen mnie zaczął morzyć ok 1 w nocy a ja wiedziałam co to znaczy, licząc że zegarki przestawialiśmy o godzinę do przodu, zostało mi 5 godzin snu.
Nazajutrz obudził mnie nie budzik, a stres. Światło dnia już o 5 łaskotało mi oczy i nie dawało naładować baterii, ostatecznie udało mi się jeszcze zdrzemnąć turami. W końcu poddałam się, bo gdy tylko zamykałam oczy, śniło mi się, że zaspałam, albo pomyliłam trase. Ah, ten stres 🙂.
Sebastian przebudził się ze snu i powiedział, że mnie zawiezie na metro. Uff, obawiałam się, że będę musiała w leginsach pojechać na start przy 5 stopniach na plusie.
Ubrałam się w rzeczy skompletowane i ułożone wraz ze numerem startowym dzień wcześniej, stale się nawadniałam, ale i rytualnie znalazł się moment na mocną kawę i wafle z dżemem. Zanim Sebastian się wyszykował zdążyłam wyjść na spacer z psem, na schodach czułam spięcie łydek. Ojć.


Zdjęcie użytkownika Urszula Ewa Kalinowska.
Gdy byłam już na metrze, wleciałam do metra jak by te miało być ostatnie. Spiker przywitał mnie zapowiadając przystanek Plac Wilsona. Jak to? Wsiadłam nie w to metro? Na najbliższej stacji zmieniłam kierunek i wtedy pojełam czemu w poprzednim nie widziałam żadnego biegacza 🙂.

Ponieważ jestem gapą jeśli chodzi o odnalezienie się w terenie, wysiadając na metrze Arsenał śledziłam grupę biegaczy idących na start. Wierzyłam, że idąc za nimi nie mogę się zgubić.Po drodze wykonywałam skipy, truchtałam i rozgrzewałam stawy. Przed startem musiałam jeszcze odnaleźć Emilkę i można było ruszać.
Zdjęcie użytkownika Urszula Ewa Kalinowska.
Na starcie wymarzłyśmy, zanim przekroczyłyśmy jego linię minęło ponad 22 minuty, co na mrozie dłużyło się w nieskończoność. Tym razem nawet nie słyszałam kawałka "Sen o Warszawie". W końcu ruszyliśmy powolnym truchtem, ludzi było tak dużo, że pierwsze kilkaset metrów drobiliśmy za sobą i nie sposób było złapać tempo. Gdy w końcu udało się wydostać z szeregu, byłam tak zła na stratę kilkudziesięciu sekund, że pognałam nie patrząc na zegarek.

Tuż za Placem Trzech krzyży czekał nas piękny i długi zbieg, skorzystałam z niego , jako urwania kilku sekund. Tempo odcinka 5:20/km, czułam się super. Tuż po 5 km, gdzie otrzymałam doping od Fundacji Rak'n'roll i piąteczkę mocy, okazało się, że trzymam tempo na 10 km a nie półmaraton!

Zdjęcie użytkownika W biegu pisane.
Wbiegliśmy na teren pięknie zazielenionych już Łazienek, tuż przy Agrykoli. Mogłam zaryzykować i biec dalej, licząc, że paliwo mi się nie skończy , albo zwolnić. Oczywiście osiołek pobiegł dalej i tym o to sposobem już przy Myśliwieckiej, gdzie biegliśmy trawą, mając super odmiennie widoki niż blokowiska, zaczęłam zwalniać. Coraz bardziej i bardziej...
Gdy dobiegałam do 10 km, wiedziałam, że tu zaczyna się moja ściana. Ściana i walka. Tuż przy Tamce stwierdziłam, że zbytnio się nawodniłam tego dnia i jeśli nie uda mi się skorzystać z toalety, zwolnię już do tempa znacznie gorszego niż maratońskie. Pierwszy raz od 20 startów, skorzystałam na trasie z toika, tracąc przy tym 2 minuty na stanie w kolejce i szybkie skorzystanie. Przynajmniej dostałam więcej wiatru w skrzydła 😀.
Przy ulicy Jagiellońskiej zaczęło się odliczanie kilometrów, niby zostało 9 a trwało wieczność. Nogi były betonowe, starałam się rękoma nadać rytm krokom. Czułam jak bym maszerowała, jednak zegarek twierdzi, że było całkiem nieźle. Cały czas miałam z tyłu głowy, że jeszcze tylko kilka km, to mniej niż przebiegłam. Przy Rondzie Starzyńskiego zaczęłam rozpaczliwie szukać wzrokiem Sebastiana, wiedziałam , że jego doping dodał by mi trochę skrzydeł. Jednak nie dostrzegłam go a biegło się coraz ciężej. Tuż przy Belwederskiej zobaczyłam, że Emilka która zostawiłam na starcie zrównała się ze mną wraz z bratem. Emka, wiem, że to czytasz, nie bierz tego do siebie, ale poczułam strzał w ambicję. W końcu trochę w tych nogach już miałam za sobą a Ty tak zwyczajnie podczas debiutu wyprzedziłaś mnie kilkanaście sekund. Auć. Normalnie bym przyspieszyła, jednak od kilku kilometrów czułam, że moja kostka jest obolała jak podczas maratonu. No tak, słabe przygotowanie techniczne i stopa obrywa 😕. Sam podbieg pokonałam jak Sanguszkę na Maratonie, czyli patrzyłam się tylko na swoje stopy, wtedy lżej było mi wbiec , oszukać mózg, że to bardziej płaski teren niż on widzi.
Zdjęcie z Półmaraton Warszawski | 12. edycja
Tuz przy Słomińskiego miał stać Reneusz z Saturna, wiedziałam że jest konkurs na selfie z nim, miałam już tak dość mojego braku formy, że stwierdziłam, że kilka sekund więcej na stracie już nie zrobi mi większej różnicy. Reneusza nie było , mimo to szukałam po barierkach nadal Sebka. Musi tu być. Musi mnie zmobilizować. Nie było.
Już w połowie 20 km na Bonifraterskiej zauważyłam chorągiewki saturn, poczyniłam zadanie konkursowe, licząc chociaż na wygrana słuchawek 😀 i już tupałam do mety. Nadal szukając Sebastiana. Tym razem już nie wbiegałam na metę jak gazela, nie uśmiechałam się. Wiedziałam, że to fantastycznie, że przebiegłam dla fundacji, że zbiórka się udała, jednak niesmak dodał goryczki. Liczyłam na więcej. Musze pochwalić organizatorów tegorocznej edycji PMW, trasa była szybsza, nie korkowała się tak bardzo, ciekawa i była dobrze zabezpiecza. Jednak nie myli się ten co nic nie robi i obiecałam sobie, że półmaraton BMW pokonam z solidnym przygotowaniem a tymczasem idę trenować do biegu Orlen. Maratony w tym roku odpuszczam, czas zacząć wrócić do szybkiego biegania 🙂


Ps. Sebka nie było, bo runtastic oszukiwał go na jakiej odległości jestem ;)


Zdjęcie użytkownika Apetyt na endorfiny.

"Ustawienie żagli, a nie kierunek wiatru, wyznacza drogę, którą podążamy. "Jim Rohn


Zdjęcie użytkownika Urszula Ewa Kalinowska.