piątek, 29 kwietnia 2016

Orlen Warsaw Marathon, czyli niech żyje Gallowey!

"Kiedy ludzie pytają mnie dlaczego biegam mówię im, że nie ma tak naprawdę powodu. Tylko ta adrenalina na starcie i to uczucie, które towarzyszy Ci, kiedy przekraczasz linię mety i wiesz, że wygrałaś bez względu na to, które zajęłaś miejsce." Courtney Parsons

Stałam na starcie biegu Oshee na 10 km pełna obaw, ponieważ świeżo wyszłam z kontuzji kolana która trzymała mnie w ryzach przez 3 tygodnie. 3 tygodnie smutku, że tak bardzo chcę iść biegać a jednak nie mogę. Zrobiłam to sobie na własne życzenie, nie słuchając nawet Sebastiana, że za dużo trenuję. Za dużo biegam. Wtedy nie wydawało mi się, że można za dużo biegać. Można za dużo zjeść, ale nie biegać! Myliłam się. Dodatkowo kontuzja była spowodowana moją złą postawą ciała przy bieganiu, o której dowiedziałam się z czasem. Myślałam o tym, żeby zrezygnować z biegu jeśli nie zacznę biegać. A jednak tydzień wcześniej się udało i tak pobiłam życiówkę, zwalczyłam obawy i pokonałam samą siebie.


Bieg ten mocno zakotwiczył się w mojej głowie, był pełen radości i pasji, tak wspaniałego finishu wtedy nie mogłam sobie lepiej wyobrazić. Było to w 2015 roku. Postanowiłam wrócić rok później na Orlen, by biec w swoim pierwszym maratonie.
Jednak mój debiut wypadł we wrześniu 2015 roku. To był bieg, który nauczył mnie pokory i tego, żeby walczyć do końca. Bieg, który był do 30 kilometra zabawą a od 30km zaczęła się męka. Wtedy nie bolały mnie jedynie rzęsy. Na metę wbiegłam ze łzami. Łzami szczęścia, że to już meta i bólu, bo nie czułam już nic poza bólem.
Czym to było spowodowane? Nie ukrywam, że sama sobie byłam winna. Zbyt mała objętość treningu spowodowana falą upałów i zbyt mało ćwiczeń na mięśnie głębokie przyczyniły się do tego. Czy żałuję? Nie, bo dzięki temu zyskałam nauczkę na zawsze. I Odbierałam ją przez kilka dni po maratonie, gdy nie mogłam chodzić.


Maraton Orlen 2016 Śnił mi się po nocach, budząc mieszane uczucia lęku i radości. Nie przeczę, ostatni miesiąc przed biegiem dałam ciała z objętością treningową, głównie z powodu bólu mięśnia brzuchatego łydki, nie chciałam jej forsować dodatkowo. Ratowałam się jazdą na rowerze, jeżdżąc na moim zielonym rumaku niemal wszędzie, uzbierało się tego 400km w miesiąc. Jak na tak mało wytrawnego kolarza jak ja, to wspaniały rezultat J.


Na tydzień przed Wielkim dniem zaczęłam metodę czyszczenia się z glikogenu a następnie ładowania węgli w stosunku 3:3. Już miałam dość makaronu i ryżu, który przewijał mi się przez wszystkie posiłki, ale to było przyjemne w stosunku do jedzenia dużej ilości tłuszczy. Tych to dopiero mam dosyć! Zdecydowanie wolę warzywka J.

Na dzień przed Maratonem wzięłam wolny dzień w pracy, żeby móc się naładować energią a nie jej się pozbyć. Głowę ciągle zaprzątały mi myśli „a co jak przez brak objętości ostatniej nie dobiegniesz?” . Serio, zaczęłam panikować. Niby miesiące pracy, ale ten ostatni mógł położyć wszystko.


„ Jeśli nie uwierzysz w to, że możesz wygrać, przegrasz zanim zaczniesz biec.”


W noc poprzedzającą bieg nie mogłam zasnąć. Położyłam się wcześnie do łózka, przewracałam z boku na bok 4 godziny, a gdy udało mi się ledwie przymknąć oko, wybudzał mnie najlżejszy szmer za oknem. W końcu ok 5 nad ranem stwierdziłam, że nie ma co się oszukiwać- nie zasnę. Z trzęsącymi się rękami wstałam i poszłam robić swoje śniadanie maratończyka. Standardowy zestaw-kajzerki z dżemem a do tego kawka. W międzyczasie słuchałam motywującej muzyki, zgrywałam ją też na komórkę. Każde wsparcie się przyda.
Kiedy zaczęliśmy jechać w stronę Stadionu Narodowego okazało się, że już pozamykano ulice. Nie ma przejazdu. Żołądek zaczął tańczyć mi kankana….Zawsze się stresuję, że się spóźnię i nie wystartuję, choć wiem że to nie bieg o złote kalesony. Jednak mi zależy. Na każdym, niezależnie czy to 5 czy 42,195km…
Po dłuższych poszukiwaniach miejsca parkingowego, udało się! Kiedy dotarliśmy na stadion okazało się, że nie wpuszczają kibicujących, tylko biegaczy z numerem startowym. Tego mi najmniej brakowało, lubię startować gdy jeszcze wzrokiem odprowadza mnie Sebastian. A tu klops. Dziewczynka sama musiała sobie poradzić
Kiedy zapisywałam się na start myślałam, że być może ilość treningów i ich jakość  ułatwi mi start w strefie 4:00. Po drodze jednak zmieniałam pracę i to uniemożliwiło mi treningi w takiej jakości , w jakiej być powinny. Wiedząc, że moje możliwości są inne, niż przy zapisach udałam się do strefy 4:20. A tam zostałam wygoniona! Facet złapał mnie za koszulkę i odesłał do strefy 4:0. No nic, musiałam poczekać na poboczu, aż mnie minął co szybsze osoby.
Ostatnia rozgrzewka i rozmowy ze znajomymi i.. start! W tłumie naprzeciw biegnących na 10km Oshee próbowałam wypatrzeć koleżankę Igę, to pozwoliło mi na chwile nie czuć się głupio, że czekam aż mnie minie strefa na która byłam zapisana. Przez pierwsze 2 km nogi miałam jak z ołowiu i… pomyślałam, że skoro na treningach biegałam czasem metodą Galloweya, to chyba czas na próbę (jak można zmieniać taktykę w trakcie maratonu??). Miny osób, które widziały gdy zatrzymuje się co 2 km i szybko maszeruje przez minutę były bezcenne. Jeden koleś to wycedził „to dopiero 6 km, a Ty nie masz już sił”? Hahaha, ciekawi mnie czy dobiegł w gorszym czasie niż ja.

 Bo tą minutę szybko odrabiałam tempem, a dzięki niej moje mięsnie były bardziej dotlenione, odkładałam zmęczenie na później. Było zupełnie inaczej, niż na Pzu. Czas mi szybko minął dzięki marszom, nim się spostrzegłam była połowa a na niej rozpętała się wichura. Nieco spowalniająca. Trasa świetnie wymyślona, bieg przez Powsin był strzałem w dziesiątkę.


Uśmiech nie schodził mi z twarzy, co 5 km (od 15) jadłam żel, od wolontariuszy dostałam całą butlę Oshee i nie musiałam zatrzymywać się później na picie. Rozbroiła mnie dziewczynka , która krzyknęła mi „dawaj Urszula, została Ci tylko połowa”. Aż się uśmiałam :D .

Na trasie maratończycy bardzo się wspierali, podśpiewywali, wydawali okrzyki. Atmosfera na medal!
Zmęczenie dopadło mnie na 30 km, a raczej ból kolana. Było jednak całkiem nieźle i mimo to, coraz przyspieszałam! Tak! Nie zwalniałam a przyspieszałam! Dzięki Galloweyowi? Być może J. Marsz odpuściłam po 28 km.
Czyżby reklama szamponu?


Na 35 km dołączył do mnie mój własny pacemaker, którego zadaniem było nie pozwolić mi zwalniać. Oczywiście to Sebastian J


Kiedy mnie zobaczył, powiedział że wyglądam o wiele lepiej niż na 32 km PZU. No tak, uśmiechnięta, jeszcze wymieniłam kilka zdań. Zostało 7 km, to nie mogło się nie udać!
Kibice dopisywali, jedna z Pań miała megafon  z którego leciało „Simply the Best”. Znów przyspieszyłam. Byłam wzruszona, ale już z radości, nie z bólu!
A to 40km :).

42km :)

Na 40 km zaczęła się bajeczka, 1 km nie mogłam w ogóle przyspieszyć, ale jak usłyszałam piosenkę z oficjalnego filmu Orlenu 2015 r., to już pognałam, cały czas się szczerząc i nie ustając w przyspieszaniu. Finish był wspaniały, sprintem wbiegłam po 42,195km na metę i…zgarnęli mnie reporterzy do krótkiego wywiadu. Już się boję na myśl, że gdzieś go wyemitują ;).


Pokuśtykałam po medal, wolontariusze nawciskali mi Oshee w ręce i na ręce ze zwiniętym w kulkę kocem termicznym. Zanim wróciliśmy do domu ciężko mi się chodziło, ale jak już się rozruszałam to posprzątałam w mieszkaniu tańcując przy tym. Zakwasy wyszły dopiero następnego dnia i trzymały… W sumie to jeden dzień. Każdy kolejny był coraz lepszy a już drugiego dnia po Maratonie wskoczyłam na rower i pojechałam na trening na siłownię.
Przyczyna? Może Gallowey mi pomógł, a może drugi Maraton, może staż biegania, jedno jest pewne- każdy kolejny będzie już z górki. I tu mam do Was prośbę kochani.
W tym roku wystartuję w 38. PZU Maratonie Warszawskim. Jednak chcę, aby mój start był czymś więcej niż po prostu biegiem. Dołączyłam do akcji charytatywnej „biegam dobrze” i jeśli zbiorę odpowiednią kwotę dla fundacji Rak’n’roll, pobiegnę a oni otrzymają pieniążki potrzebne im do wspierania walki z rakiem oraz jego skutkami. Wystarczy, że każdy wpłaci dobrowolna kwotę, to może być nawet złotówka na konto fundacji. Zamieszczam link do akcji, po prawej stronie jest deklaracja.


Dziękuję z góry za wsparcie fundacji J.

„Dobre rzeczy przychodzą z czasem, szczególnie w bieganiu długodystansowym.” Bill Dellinger

sobota, 23 kwietnia 2016

Garść porad przedmaratońskich

Dzień maratonu, zwłaszcza debiutu to mega stres nie tylko dla biegaczy , ale i dla ich rodzin. Jest to ogromne doświadczenie, niezwykle istotne później w naszym życiu. W skali maratonu wiele rzeczy wydaje się później banalnych, do pokonania, mimo że wcześniej uważaliśmy inaczej.
Przygotowałam dla Was garść porad, które mogą Wam się przydać jeszcze dziś i przed samym startem, opartych o moje i innych doświadczenia. Start!







1. NAWODNIENIE
Nawadniamy się, jak już na blogu wspomniałam nie bezpośrednio przed startem a już na 2-3 dni wcześniej. Nasz organizm nie jest w stanie przyjąć jednorazowo dużej ilości płynów i będą nam one chlupotać w żołądku i ciążyć, jeśli postanowimy wypić je kilka godzin przed startem. Zazwyczaj na maratonach co 5 km jest woda i stacje posiłkowe, nie martwiła bym się na waszym miejscu że jej zabraknie ;). Popijajcie jedynie napoje niegazowane, w dniu startu może być to izotonik, którego minerały na dłużej zatrzymują wodę w organizmie. Jeśli przesadzicie z napojami, niestety będzie trzeba zatrzymywać na siku a optymalna ilość spożytej wody, to taka która doprowadzi nas do metry bez konieczności "przestoju". 
To samo tyczy się praktyki napojowej, jeśli na treningach piłeś jedynie wodę, na maratonie nie sięgaj po izotonik!
I zatrzymajcie się żeby się napić, a nie z impetem wlatujecie po wodę a później się dławicie i kaszlecie, dusząc się ;)..te kilka sekund Was nie zbawi. Odrobicie je, spokojnie.


2. ŁADOWANIE PALIWA I JEDZENIE W TRAKCIE
Na moim debiucie zastosowałam metodę płukania z węglowodanów oraz ich ładowania w stosunku dni 3:3. W tym roku również , to robię ponieważ metoda ta mi się sprawdziła. Jednak na ostatnia chwilę nie ma co eksperymentować. Jedzcie dzień "przed" proste, kaloryczne węglowodany jak ryż, makaron, owoce. Ale nie przesadzicie z ich ilością, niezwykle ważne by dawka ta była optymalna i żebyście nie wystartowali z biegunką lub nadbagażem kilogramów od ciastek ;). Odpadają kilogramy frytek czy pierogów, smażone rzeczy, odpuśćmy też ciastka. Dieta trochę taka jak dla chorego, czyli gotowane i lekkostrawne posiłki. Na wieczór, proponuję ok godziny 20, należy zjeść nie za duży prosty posiłek jak wafle ryżowe z dżemem, kajzerka z tymże czy płatku kukurydziane. W dniu startu jemy na 3- 2,5 godziny przed startem! U mnie zawsze wkracza na śniadanie startowe kajzerka z dżemem a druga z miodem. Nie powoduje problemów żołądkowych i łatwo się trawi. Odpadają produkty na dzień przed i w dniu startu z dużą ilością błonnika (płatki jaglane, płatki owsiane, ciemne pieczywo), duże ilości warzyw i nabiału.
Jeśli chodzi o jedzenie w trakcie, ja sięgam po PRZETESTOWANE NA SOBIE żele. Każdy z nas jest inny, każdego organizm inaczej reaguje na dany żel. To nie jest czas na eksperymenty! Nie jemy darmoszek z pakietów, czy rozdawanych na biegu o ile ich nie znamy. No chyba , że maraton chcecie spędzić z bólem brzucha lub w kibelku. Alternatywą przetestowana przeze mnie są suszone morele oraz daktyle, dają radę, ale trzeba ich zjeść po 2-3 szt "na stacji".
Przed maratonem wciągam jeden żel a następnie na 15km, kolejny na 25 i nastepne co 5 km, to wystarczająca liczba.


3. TEMPO
Na swoim błędzie przestrzegam- nie szarżujcie! To nie bieg na 10 km, tylko 42 km! Ja zamiast trzymać się planu trzymałam do 25 km tempo 5:40 zamiast 6:30 i tak od 25 km moje tempo spadło do 7:30-7:40. Maraton wszystko zweryfikuje! Trzymajcie się planu, na przyspieszenie będzie czas po 30 km, o ile będziecie na siłach. Lepiej wolniej zacząć a dać z siebie wszystko na koniec , niż zacząć za szybko i wlec się na ostatnich kilometrach do mety. Najczęściej Ci maszerujący na koniec to własnie chojraki tempa, więc dajcie z siebie wszystko ale z rozsądkiem!


4. UBIÓR
Zakładamy JEDYNIE TO W CZYM BIEGALIŚMY!
Nie zakładamy nowych butów , ciuchów czy skarpet! To może być dla nas bardzo bolesną nauczką. Testujmy na treningach a nie na biegach! Mężczyźni najlepiej żeby zalepili sobie sutki plastrami, żeby uniknąć otarć. Pachwiny , wewnętrzną stronę nóg smarujemy antyperspirantem najlepiej w sztyfcie, najbardziej sprawdzą się nie szorty a dłuższe spodnie z lajkry (unikniemy otarć na nogach).

5. DOTARCIE NA START
Najlepiej przyjechać ok. 1,5 godz. przed startem, jeśli ktoś jedzie autem a nie zna okolic- nawet dwie. Może zabraknąć miejsc do parkowania, komunikacja zmieni trasę na tą okoliczność (sprawdźcie koniecznie Wasz rozkład!), możecie szukać swojej strefy startowej lub po prostu czekać w kolejce do kibelka. Najgłupsze co można zrobić to przyjechać na "styk".

6. OTUCHA
„Ból jest przemijający, a skutki rezygnacji pozostają na zawsze.”Lance Armstrong.
W chwilach zwątpienia przypomnij sobie ile dałeś z siebie, by być w tym miejscu w którym się znajdujesz. Ile pracy to od Ciebie wymagało. Ile kilometrów już przebiegłeś a ile "tylko" Ci zostało. Możesz sobie podśpiewywać i na głos i w duchu, na maratonie wszystko to jest dozwolone, słuchać optymistycznej muzyki jeśli lubisz biec ze słuchawkami lub powtarzać sobie jakąś mantrę. Pamiętaj, że zwyciężyłeś niezależnie od czasu jaki osiągnąłeś. Zwyciężyłeś , bo zrobiłeś to i jesteś Wielki!
"Jesteś projektantem swojego przeznaczenia. Jesteś jego autorem. Sam piszesz historię. Pióro tkwi w Twoim ręku, a wynik zależy od tego, co wybierzesz". Lisa Nichols




POWODZENIA!!!

czwartek, 7 kwietnia 2016

Półmaraton Warszawski

Bieganie nauczyło mnie, że oddawanie się pasji jest ważniejsze niż sama pasja. Daj się czemuś pochłonąć bez reszty, włóż całe serce; doskonal się i ćwicz, nigdy się nie poddawaj - właśnie na tym polega spełnienie. To jest prawdziwy sukces

Kiedy stałam rok temu na trasie półmaratonu Warszawskiego (biegałam już 2 miesiące), dopingując kolegę  Sebastiana, pomyślałam- ale by było super biegać takie dystanse! Na pewno za rok się uda!


I tak wystartowałam w 11 półmaratonie Warszawskim bez spiny, z bagażem 1500 km, po ponad roku biegania i dzierżąc na ścianie medal maratonu. Tak, na ten bieg cieszyłam się jak dzieciak. Jedynie organizacja pakietowa okazała się słabiutka. Najpierw w moim pakiecie znalazła się koszulka męska a później okazało się że L damskie… jest za krótkie i za szerokie a kosztowało nie mało.

Bieg rozpoczął się piosenką Niemena „sen o Warszawie”, która spowodowała u mnie dreszcze emocji i dała mnóstwo energii na pierwsze kilometry. 








10 km pokonałam na szybkich obrotach. Zbyt szybkich. Okazały się dla mnie później gwoździem w but biegowy. Jednak na 6 km gdy biegłam, patrzę a tu moja teściowa Ela zbiega z krawężnika i leci ze mną! Biegła 250 metrów w tempie 5:20 w balerinach, opowiadając mi że idzie zaraz na zakupy! Taka teściowa to skarb! Co jak co, ale trafiła mi się mamusia ;).

Od 10 km zaczęłam stopniowo zwalniać i nawet nadawanie rytmu rękami nie dało zbyt dużego rezultatu. Pogoda również dogrzewała i to nie ułatwiało sprawy. Jednak doping zagrzewał, chociaż narzekałam na brak „piątek”. Ten jedyny bieg był mało owocujący w piątki mocy. Za to owocował w świetne zespoły muzyczne, power!!!

Przed podbiegiem na Belwederskiej (20km) spotkałam dwie wspaniałe blogerki a jednocześnie niezłomne biegaczki Ewe i Madzię! Magda przeleciała wręcz podbieg, ja niestety pokonałam go w 3 minuty (400m), później kwestią było się rozpędzić. I udało się!


Na ostatnich metrach leciałam już jak na turbo dopalaczach ;)….! Ostateczny czas 2:08:42.
I gdy by nie to, że w kolejce po medal czekałam 10 minut (kto robi zwężające bramki na końcu-nawet po wodę się nie dopchałam), bieg ten uważała bym za jeden z najlepszych J! I tyyyle znajomych twarzy!!!! Pozdrawiam grupę  z „bieganiem mi do twarzy” oraz Endorfinowy Team i Natalie, co biega jak szalona!






A teraz czas na Orlen ;)…