Mój debiut biegowy na dystansie 10 km miał miejsce na biegu Oshee w 2015 roku. Pamiętam ten dzień doskonale, byłam świeżo po kontuzji kolana, jednak tak uparcie się przygotowywałam do tego biegu, że udało mi się zadebiutować z czasem 57 minut, to był wspaniały wynik jak na moje 2 msce. biegania z przerwą 3 tygodniową na leczenie kolana.
Tego dnia przy stadionie Narodowym dzieliliśmy start z maratończykami, tak ich wtedy podziwiałam i marzyłam, że kiedyś i ja pokonam królewski dystans. Bieg ten był bardzo emocjonujący, dodatkowo wiało i lał deszcz, dobiegłam do mety mokra, ale szczęśliwa z rezultatu. Rok później stałam już po drugiej stronie barykady, czyli biegłam Maraton. Był to naprawdę wspaniały bieg, super trasa, ciekawa i szybka. Mnóstwo kibiców na trasie, częste punkty z wodą a i pogoda słoneczna.
Mając te dwa wspaniałe wspomnienia postanowiłam pobiec również w tym roku. Kto mnie czyta na bieżąco wie, że brykałam się ostatnio z problemami zdrowotnymi, spadła mi motywacja a dodatkowo miałam kontuzję piszczela. Mimo to postanowiłam spróbować.
Bieg jak co roku startowałam spod stadionu Narodowego. Lubię mieć zawsze zapas czasu przed startem, także przybyłam tam już o 8:20. Zanim przebiłam się przez słoneczne miasteczko biegaczy, zaczął padać śnieg. Śnieg! A ja dzień wcześniej sprawdzałam pogodę i miało być słonecznie, dlatego ubrałam się w szorty i bluzkę z krótkim rękawkiem! Przemarzłam. W ramach rozgrzewki potruchtałam kilometr, wykonałam skipy i wymachy nóg. Mimo to moje dłonie były tak zimne, jak bym wyjęła je z lodowatej wody.
Ustawiliśmy się na starcie wcześniej, z daleka napływało morze biegaczy, Wg.wydanych pakietów ok 10000 biegaczy.Wybija godzina 9, starter przygotowany do wystrzału...jednak się powstrzymuje, bo dziennikarz przypomniał sobie , że powinien zrobić wywiad. Mijają minuty, wychodzi słońce, ludzie zaczynają się rozbierać, chyba żałują tylu warstw ubrań a ja po cichu przybijam sobie piątkę za krótki rękaw i szorty. Start był ok 9:04, najpierw maratończycy wystartowali, zatrzymałam się przy barierkach, klaskałam im i przybijałam piątkę. Co jak co, ale maraton to przede wszystkim duża odwaga. Ruszyliśmy i my. Razem. Bez wydzielania stref! w sumie prawie 10 tys ludzi ruszyło razem na start! Tuż za linią gdzie już odbywało się liczenie czasu powstał gigantyczny korek, ludzie po prostu stali i nie mgli zacząć biec. Sytuacja trwała wg.zegara ok.1,5 minuty, kiedy udało się ruszyć biegliśmy wszyscy obok siebie , nie było szans na wyminięcie.
Tuż przy Wale Miedzeszyńskim część biegaczy zaczęła biec chodnikiem, Ci co podchwycili pomysł i dołączyli również szybko zaludnili przestrzeń. Przypominało to bardziej grę tetris, niż Święto Biegania.
Do 5km, mój czas był bardzo słaby, zamiast biec w tempie 5:30 wlokłam się za ludźmi w 5:55, byłam wściekła. Kiedy Przy Bora-Komorowskiego zobaczyłam zająca od 55 minut, postanowiłam zanim ruszyć. O dziwo tłum przepuszczał zającowe grupy, niczym karetkę na sygnale. Trzymanie się zająca było moim błędem, ponieważ wyraźnie pacemaker chciał nadrobić straty czasu sprzed 5km i biegł na 5:10, nawet się nie zorientowałam, bo w przypływie złości przestałam patrzeć na zegarek! Zając zajechał mnie do 7km, wbiegałam na ulicę Afrykańską z tętnem 185 i bez sił, nagle ktoś uderzył mnie z impetem w plecy. To Sebastiana kolega, miała być to forma dopingu a prawie się wywaliłam :)! Zaczęłam gonić Łukasza, tętno 175, tempo 5:30... Czy mam dodawać dalej? Zaczęło brakować mi oddechu, nie było to spowodowane tempem ani tętnem. Był to wynik mojego popalania fajek! W tym miejscu,przy ulicy Paryskiej postanowiłam definitywnie rzucić palenie (tak, trzymam się tego), bo jeśli chcę wyciągnąć z biegania jak najwięcej, palenie mi to tylko utrudni. Ostatnia prosta była znów przy Wale Miedzeszyńskim, znowu zaczęło się korkować, zaczęłam wymijać ludzi, jednak strat z całego biegu nie udało by się nadrobić ostatnim kilometrem. Udało się wziąć rozpęd dopiero 700m od mety i tam już tylko dostrzegłam Sebka i w moim stylu pocisnęłam jak rakieta.
Nie będę się rozpisywać o wyniku, bo czas przez korki spowodowane złą organizacją, był gorszy niż mój treningowy. A wystarczyło by puścić strefy osobno o 2 minuty i już korek był by zlikwidowany. Niewątpliwym moim osiągnięciem jest zwiększenie kadencji kroków z biegu na bieg i już wygląda ona znacznie lepiej , niż nawet w najlepszym moim okresie biegowym. Oczywiście nie palę tak jak sobie obiecałam. Szczerze mówiąc w przyszłym roku nie wezmę udziału w biegu Oshee, szkoda nerwów. Trasa jest naprawdę fajna i szybka, ale co z tego jak trzeba walczyć o każdy metr wysunięcia się w przód na pierwszych i ostatnich kilometrach. Tymczasem zabieram się za trening i widzimy się na Biegu Konstytucji :).
Apetyt na bieganie
Mając smak na pierwszy medal z odciskiem wilczej łapy (Bieg żołnierzy wyklętych 2015 r ), zaczęłam swoją przygodę z bieganiem. Ta błaha z pozoru motywacja, jaką jest miłość do zwierząt dała powód mojemu dalszemu bieganiu. W miłości do niego wpadłam po uszy i zaczęłam mieć aptyt na dalsze bieganie i dalsze sukcesy...
środa, 26 kwietnia 2017
środa, 29 marca 2017
12 Pzu Półmaraton Warszawski
Mój start w półmaratonie Warszawskim, nie był tym razem podyktowany chęcią rywalizacji, sprawdzenia siebie czy celem przygotowań na życiówkę. Dobrze wiem, że moja kondycja ostatnio kulała niczym moja ambicja w bieganiu, sezon zimowy spędzony na ciepłej siłowni, buty biegowe zakładane jedynie sporadycznie.
Nie oszukujmy się, do półmaratonu nie da się przygotować biegając 50 km miesięcznie i to maksymalnie. Kiedy we wrześniu postanowiłam realizować plan szybkościowy na 10 km, poszłam do lekarza na rutynowe usg piersi. Przy prawym lekarz na chwile zatrzymał sondę i spoważniał. Ma Pani guz piersi, być może łagodny, trzeba to sprawdzić.
Ja? 26 lat na karku, okaz zdrowia i guz?? Wychodząc z gabinetu czułam jak nie mogę powstrzymać łez. Czułam jak grunt osuwa mi się spod stóp.Od tamtego badania, u lekarza bywałam dość często, na dokładne badanie wyznaczono mi termin w grudniu, stamtąd zakwalifikowano mnie do biopsji i ewentualnego usunięcia guza. Było mi cholernie ciężko, bardzo się dołowałam tą sytuacją. Mogłam to wybiegać, ba, próbowałam, jednak moje zbyt szybkie treningi i zbyt częste, spowodowały zespół pasma biodrowo-piszczelowego, które dało o sobie znać w Biegu Mikołajkowym. Mogłam zejść z trasy, mogłam oszczędzić sobie 2 msce kontuzji, jednak ambicja nie pozwoliła mi zejść z trasy i biegłam ramię w ramię z koleżanka Emilią, która zagrzewała mnie do biegu. Nie muszę dodawać, że w kolejnych tygodniach nie było mowy o bieganiu. Nie mogłam szybko chodzić a co dopiero biegać. Po nowym roku znów wróciłam do treningu, kilka kilogramów na plusie nie bardzo mi pomagały w treningu, zbliżał się czas zabiegu.
"Liczy się nie to, co masz, ale co robisz z tym, co masz."
Pod koniec stycznia wykonano mi zabieg usunięcia guza, mimo bolesności rozpoczęłam zbiórkę, dla fundacji Rak'n'roll w ramach akcji biegam dobrze w Półmaratonie Warszawskim. Czułam, że będzie to mój symbol, symbol nadziei i strachu ostatnich tygodni. Ból nie odpuszczał przez kolejne 2 msce, w końcu rana musiała się wygoić, jednak ja poczyniłam pewne zobowiązanie. Zebrałam fundusze dla fundacji, miałam 4 tygodnie do półmaratonu. Czas było ruszyć tyłek.
Tydzień przed półmaratonem przebiegłam najdłuższe swoje rozbieganie, było to jedynie 12km. Zaczęłam się martwic. Nogi z betonu, ja się szybko męczę.Nie chciałam odpuścić a jednocześnie wiedziałam,że może to się źle skończyć. Wszak łapię kontuzję zawsze po tym,jak moje wybieganie nie jest adekwatne do poziomu wytrenowania. No, nic. Ryzyk, fizyk.
Nieważne ile dni jest w Twoim życiu. Ważne ile życia jest w Twoich dniach. Jakub B. Baczek
Po pakiet udałam się dzień przed startem, byłam zdenerwowana a jednocześnie ogarniała mnie już przedstartowa gorączka, podniecenie mieszane z ogromną pulą radości i strachu. Najpierw udałam się do fundacji Rak'n'roll, tam odebrałam "zaszczyty", czyli bezcenne uśmiechy i podziękowanie . Po numer należało zgłosić się do organizatora PMW, po jego odebraniu poszliśmy z Sebastianem na spacer a ja czułam, że moje łydki są z betonu.
Na wieczór pojechaliśmy spotkać się z przyjaciółmi, tego dnia raczyłam się litrami wody, także u znajomych, już nawykli że przed startem nie jestem skłonna do imprez . Położyłam się tego dnia spać o 23, jak łatwo można przypuszczać nie zasnęłam ani o 23 ani o północy. Sen mnie zaczął morzyć ok 1 w nocy a ja wiedziałam co to znaczy, licząc że zegarki przestawialiśmy o godzinę do przodu, zostało mi 5 godzin snu.
Nazajutrz obudził mnie nie budzik, a stres. Światło dnia już o 5 łaskotało mi oczy i nie dawało naładować baterii, ostatecznie udało mi się jeszcze zdrzemnąć turami. W końcu poddałam się, bo gdy tylko zamykałam oczy, śniło mi się, że zaspałam, albo pomyliłam trase. Ah, ten stres .
Sebastian przebudził się ze snu i powiedział, że mnie zawiezie na metro. Uff, obawiałam się, że będę musiała w leginsach pojechać na start przy 5 stopniach na plusie.
Ubrałam się w rzeczy skompletowane i ułożone wraz ze numerem startowym dzień wcześniej, stale się nawadniałam, ale i rytualnie znalazł się moment na mocną kawę i wafle z dżemem. Zanim Sebastian się wyszykował zdążyłam wyjść na spacer z psem, na schodach czułam spięcie łydek. Ojć.
Gdy byłam już na metrze, wleciałam do metra jak by te miało być ostatnie. Spiker przywitał mnie zapowiadając przystanek Plac Wilsona. Jak to? Wsiadłam nie w to metro? Na najbliższej stacji zmieniłam kierunek i wtedy pojełam czemu w poprzednim nie widziałam żadnego biegacza .
Ponieważ jestem gapą jeśli chodzi o odnalezienie się w terenie, wysiadając na metrze Arsenał śledziłam grupę biegaczy idących na start. Wierzyłam, że idąc za nimi nie mogę się zgubić.Po drodze wykonywałam skipy, truchtałam i rozgrzewałam stawy. Przed startem musiałam jeszcze odnaleźć Emilkę i można było ruszać.
Na starcie wymarzłyśmy, zanim przekroczyłyśmy jego linię minęło ponad 22 minuty, co na mrozie dłużyło się w nieskończoność. Tym razem nawet nie słyszałam kawałka "Sen o Warszawie". W końcu ruszyliśmy powolnym truchtem, ludzi było tak dużo, że pierwsze kilkaset metrów drobiliśmy za sobą i nie sposób było złapać tempo. Gdy w końcu udało się wydostać z szeregu, byłam tak zła na stratę kilkudziesięciu sekund, że pognałam nie patrząc na zegarek.
Tuż za Placem Trzech krzyży czekał nas piękny i długi zbieg, skorzystałam z niego , jako urwania kilku sekund. Tempo odcinka 5:20/km, czułam się super. Tuż po 5 km, gdzie otrzymałam doping od Fundacji Rak'n'roll i piąteczkę mocy, okazało się, że trzymam tempo na 10 km a nie półmaraton!
Wbiegliśmy na teren pięknie zazielenionych już Łazienek, tuż przy Agrykoli. Mogłam zaryzykować i biec dalej, licząc, że paliwo mi się nie skończy , albo zwolnić. Oczywiście osiołek pobiegł dalej i tym o to sposobem już przy Myśliwieckiej, gdzie biegliśmy trawą, mając super odmiennie widoki niż blokowiska, zaczęłam zwalniać. Coraz bardziej i bardziej...
Gdy dobiegałam do 10 km, wiedziałam, że tu zaczyna się moja ściana. Ściana i walka. Tuż przy Tamce stwierdziłam, że zbytnio się nawodniłam tego dnia i jeśli nie uda mi się skorzystać z toalety, zwolnię już do tempa znacznie gorszego niż maratońskie. Pierwszy raz od 20 startów, skorzystałam na trasie z toika, tracąc przy tym 2 minuty na stanie w kolejce i szybkie skorzystanie. Przynajmniej dostałam więcej wiatru w skrzydła .
Przy ulicy Jagiellońskiej zaczęło się odliczanie kilometrów, niby zostało 9 a trwało wieczność. Nogi były betonowe, starałam się rękoma nadać rytm krokom. Czułam jak bym maszerowała, jednak zegarek twierdzi, że było całkiem nieźle. Cały czas miałam z tyłu głowy, że jeszcze tylko kilka km, to mniej niż przebiegłam. Przy Rondzie Starzyńskiego zaczęłam rozpaczliwie szukać wzrokiem Sebastiana, wiedziałam , że jego doping dodał by mi trochę skrzydeł. Jednak nie dostrzegłam go a biegło się coraz ciężej. Tuż przy Belwederskiej zobaczyłam, że Emilka która zostawiłam na starcie zrównała się ze mną wraz z bratem. Emka, wiem, że to czytasz, nie bierz tego do siebie, ale poczułam strzał w ambicję. W końcu trochę w tych nogach już miałam za sobą a Ty tak zwyczajnie podczas debiutu wyprzedziłaś mnie kilkanaście sekund. Auć. Normalnie bym przyspieszyła, jednak od kilku kilometrów czułam, że moja kostka jest obolała jak podczas maratonu. No tak, słabe przygotowanie techniczne i stopa obrywa . Sam podbieg pokonałam jak Sanguszkę na Maratonie, czyli patrzyłam się tylko na swoje stopy, wtedy lżej było mi wbiec , oszukać mózg, że to bardziej płaski teren niż on widzi.
Tuz przy Słomińskiego miał stać Reneusz z Saturna, wiedziałam że jest konkurs na selfie z nim, miałam już tak dość mojego braku formy, że stwierdziłam, że kilka sekund więcej na stracie już nie zrobi mi większej różnicy. Reneusza nie było , mimo to szukałam po barierkach nadal Sebka. Musi tu być. Musi mnie zmobilizować. Nie było.
Już w połowie 20 km na Bonifraterskiej zauważyłam chorągiewki saturn, poczyniłam zadanie konkursowe, licząc chociaż na wygrana słuchawek i już tupałam do mety. Nadal szukając Sebastiana. Tym razem już nie wbiegałam na metę jak gazela, nie uśmiechałam się. Wiedziałam, że to fantastycznie, że przebiegłam dla fundacji, że zbiórka się udała, jednak niesmak dodał goryczki. Liczyłam na więcej. Musze pochwalić organizatorów tegorocznej edycji PMW, trasa była szybsza, nie korkowała się tak bardzo, ciekawa i była dobrze zabezpiecza. Jednak nie myli się ten co nic nie robi i obiecałam sobie, że półmaraton BMW pokonam z solidnym przygotowaniem a tymczasem idę trenować do biegu Orlen. Maratony w tym roku odpuszczam, czas zacząć wrócić do szybkiego biegania
Ps. Sebka nie było, bo runtastic oszukiwał go na jakiej odległości jestem ;)
"Ustawienie żagli, a nie kierunek wiatru, wyznacza drogę, którą podążamy. "Jim Rohn
Nie oszukujmy się, do półmaratonu nie da się przygotować biegając 50 km miesięcznie i to maksymalnie. Kiedy we wrześniu postanowiłam realizować plan szybkościowy na 10 km, poszłam do lekarza na rutynowe usg piersi. Przy prawym lekarz na chwile zatrzymał sondę i spoważniał. Ma Pani guz piersi, być może łagodny, trzeba to sprawdzić.
Ja? 26 lat na karku, okaz zdrowia i guz?? Wychodząc z gabinetu czułam jak nie mogę powstrzymać łez. Czułam jak grunt osuwa mi się spod stóp.Od tamtego badania, u lekarza bywałam dość często, na dokładne badanie wyznaczono mi termin w grudniu, stamtąd zakwalifikowano mnie do biopsji i ewentualnego usunięcia guza. Było mi cholernie ciężko, bardzo się dołowałam tą sytuacją. Mogłam to wybiegać, ba, próbowałam, jednak moje zbyt szybkie treningi i zbyt częste, spowodowały zespół pasma biodrowo-piszczelowego, które dało o sobie znać w Biegu Mikołajkowym. Mogłam zejść z trasy, mogłam oszczędzić sobie 2 msce kontuzji, jednak ambicja nie pozwoliła mi zejść z trasy i biegłam ramię w ramię z koleżanka Emilią, która zagrzewała mnie do biegu. Nie muszę dodawać, że w kolejnych tygodniach nie było mowy o bieganiu. Nie mogłam szybko chodzić a co dopiero biegać. Po nowym roku znów wróciłam do treningu, kilka kilogramów na plusie nie bardzo mi pomagały w treningu, zbliżał się czas zabiegu.
"Liczy się nie to, co masz, ale co robisz z tym, co masz."
Pod koniec stycznia wykonano mi zabieg usunięcia guza, mimo bolesności rozpoczęłam zbiórkę, dla fundacji Rak'n'roll w ramach akcji biegam dobrze w Półmaratonie Warszawskim. Czułam, że będzie to mój symbol, symbol nadziei i strachu ostatnich tygodni. Ból nie odpuszczał przez kolejne 2 msce, w końcu rana musiała się wygoić, jednak ja poczyniłam pewne zobowiązanie. Zebrałam fundusze dla fundacji, miałam 4 tygodnie do półmaratonu. Czas było ruszyć tyłek.
Tydzień przed półmaratonem przebiegłam najdłuższe swoje rozbieganie, było to jedynie 12km. Zaczęłam się martwic. Nogi z betonu, ja się szybko męczę.Nie chciałam odpuścić a jednocześnie wiedziałam,że może to się źle skończyć. Wszak łapię kontuzję zawsze po tym,jak moje wybieganie nie jest adekwatne do poziomu wytrenowania. No, nic. Ryzyk, fizyk.
Nieważne ile dni jest w Twoim życiu. Ważne ile życia jest w Twoich dniach. Jakub B. Baczek
Po pakiet udałam się dzień przed startem, byłam zdenerwowana a jednocześnie ogarniała mnie już przedstartowa gorączka, podniecenie mieszane z ogromną pulą radości i strachu. Najpierw udałam się do fundacji Rak'n'roll, tam odebrałam "zaszczyty", czyli bezcenne uśmiechy i podziękowanie . Po numer należało zgłosić się do organizatora PMW, po jego odebraniu poszliśmy z Sebastianem na spacer a ja czułam, że moje łydki są z betonu.
Na wieczór pojechaliśmy spotkać się z przyjaciółmi, tego dnia raczyłam się litrami wody, także u znajomych, już nawykli że przed startem nie jestem skłonna do imprez . Położyłam się tego dnia spać o 23, jak łatwo można przypuszczać nie zasnęłam ani o 23 ani o północy. Sen mnie zaczął morzyć ok 1 w nocy a ja wiedziałam co to znaczy, licząc że zegarki przestawialiśmy o godzinę do przodu, zostało mi 5 godzin snu.
Nazajutrz obudził mnie nie budzik, a stres. Światło dnia już o 5 łaskotało mi oczy i nie dawało naładować baterii, ostatecznie udało mi się jeszcze zdrzemnąć turami. W końcu poddałam się, bo gdy tylko zamykałam oczy, śniło mi się, że zaspałam, albo pomyliłam trase. Ah, ten stres .
Sebastian przebudził się ze snu i powiedział, że mnie zawiezie na metro. Uff, obawiałam się, że będę musiała w leginsach pojechać na start przy 5 stopniach na plusie.
Ubrałam się w rzeczy skompletowane i ułożone wraz ze numerem startowym dzień wcześniej, stale się nawadniałam, ale i rytualnie znalazł się moment na mocną kawę i wafle z dżemem. Zanim Sebastian się wyszykował zdążyłam wyjść na spacer z psem, na schodach czułam spięcie łydek. Ojć.
Gdy byłam już na metrze, wleciałam do metra jak by te miało być ostatnie. Spiker przywitał mnie zapowiadając przystanek Plac Wilsona. Jak to? Wsiadłam nie w to metro? Na najbliższej stacji zmieniłam kierunek i wtedy pojełam czemu w poprzednim nie widziałam żadnego biegacza .
Ponieważ jestem gapą jeśli chodzi o odnalezienie się w terenie, wysiadając na metrze Arsenał śledziłam grupę biegaczy idących na start. Wierzyłam, że idąc za nimi nie mogę się zgubić.Po drodze wykonywałam skipy, truchtałam i rozgrzewałam stawy. Przed startem musiałam jeszcze odnaleźć Emilkę i można było ruszać.
Na starcie wymarzłyśmy, zanim przekroczyłyśmy jego linię minęło ponad 22 minuty, co na mrozie dłużyło się w nieskończoność. Tym razem nawet nie słyszałam kawałka "Sen o Warszawie". W końcu ruszyliśmy powolnym truchtem, ludzi było tak dużo, że pierwsze kilkaset metrów drobiliśmy za sobą i nie sposób było złapać tempo. Gdy w końcu udało się wydostać z szeregu, byłam tak zła na stratę kilkudziesięciu sekund, że pognałam nie patrząc na zegarek.
Tuż za Placem Trzech krzyży czekał nas piękny i długi zbieg, skorzystałam z niego , jako urwania kilku sekund. Tempo odcinka 5:20/km, czułam się super. Tuż po 5 km, gdzie otrzymałam doping od Fundacji Rak'n'roll i piąteczkę mocy, okazało się, że trzymam tempo na 10 km a nie półmaraton!
Wbiegliśmy na teren pięknie zazielenionych już Łazienek, tuż przy Agrykoli. Mogłam zaryzykować i biec dalej, licząc, że paliwo mi się nie skończy , albo zwolnić. Oczywiście osiołek pobiegł dalej i tym o to sposobem już przy Myśliwieckiej, gdzie biegliśmy trawą, mając super odmiennie widoki niż blokowiska, zaczęłam zwalniać. Coraz bardziej i bardziej...
Gdy dobiegałam do 10 km, wiedziałam, że tu zaczyna się moja ściana. Ściana i walka. Tuż przy Tamce stwierdziłam, że zbytnio się nawodniłam tego dnia i jeśli nie uda mi się skorzystać z toalety, zwolnię już do tempa znacznie gorszego niż maratońskie. Pierwszy raz od 20 startów, skorzystałam na trasie z toika, tracąc przy tym 2 minuty na stanie w kolejce i szybkie skorzystanie. Przynajmniej dostałam więcej wiatru w skrzydła .
Przy ulicy Jagiellońskiej zaczęło się odliczanie kilometrów, niby zostało 9 a trwało wieczność. Nogi były betonowe, starałam się rękoma nadać rytm krokom. Czułam jak bym maszerowała, jednak zegarek twierdzi, że było całkiem nieźle. Cały czas miałam z tyłu głowy, że jeszcze tylko kilka km, to mniej niż przebiegłam. Przy Rondzie Starzyńskiego zaczęłam rozpaczliwie szukać wzrokiem Sebastiana, wiedziałam , że jego doping dodał by mi trochę skrzydeł. Jednak nie dostrzegłam go a biegło się coraz ciężej. Tuż przy Belwederskiej zobaczyłam, że Emilka która zostawiłam na starcie zrównała się ze mną wraz z bratem. Emka, wiem, że to czytasz, nie bierz tego do siebie, ale poczułam strzał w ambicję. W końcu trochę w tych nogach już miałam za sobą a Ty tak zwyczajnie podczas debiutu wyprzedziłaś mnie kilkanaście sekund. Auć. Normalnie bym przyspieszyła, jednak od kilku kilometrów czułam, że moja kostka jest obolała jak podczas maratonu. No tak, słabe przygotowanie techniczne i stopa obrywa . Sam podbieg pokonałam jak Sanguszkę na Maratonie, czyli patrzyłam się tylko na swoje stopy, wtedy lżej było mi wbiec , oszukać mózg, że to bardziej płaski teren niż on widzi.
Tuz przy Słomińskiego miał stać Reneusz z Saturna, wiedziałam że jest konkurs na selfie z nim, miałam już tak dość mojego braku formy, że stwierdziłam, że kilka sekund więcej na stracie już nie zrobi mi większej różnicy. Reneusza nie było , mimo to szukałam po barierkach nadal Sebka. Musi tu być. Musi mnie zmobilizować. Nie było.
Już w połowie 20 km na Bonifraterskiej zauważyłam chorągiewki saturn, poczyniłam zadanie konkursowe, licząc chociaż na wygrana słuchawek i już tupałam do mety. Nadal szukając Sebastiana. Tym razem już nie wbiegałam na metę jak gazela, nie uśmiechałam się. Wiedziałam, że to fantastycznie, że przebiegłam dla fundacji, że zbiórka się udała, jednak niesmak dodał goryczki. Liczyłam na więcej. Musze pochwalić organizatorów tegorocznej edycji PMW, trasa była szybsza, nie korkowała się tak bardzo, ciekawa i była dobrze zabezpiecza. Jednak nie myli się ten co nic nie robi i obiecałam sobie, że półmaraton BMW pokonam z solidnym przygotowaniem a tymczasem idę trenować do biegu Orlen. Maratony w tym roku odpuszczam, czas zacząć wrócić do szybkiego biegania
Ps. Sebka nie było, bo runtastic oszukiwał go na jakiej odległości jestem ;)
"Ustawienie żagli, a nie kierunek wiatru, wyznacza drogę, którą podążamy. "Jim Rohn
sobota, 26 listopada 2016
28. Bieg Niepodległości
Był to 18 czerwca 2016 r., kiedy biegłam wśród tysiąca biegaczy Nocny Półmaraton we Wrocławiu. Spocona, zziajana, słaba kondycja po roztrenowaniu. Byłam zła na siebie. Zła, że zaniedbałam treningi biegowe, zła że mimo to wystartowałam, zła bo wiedziałam, że mój wynik będzie dla mnie osobistą porażką.
Obiecałam sobie wtedy, że do kolejnego biegu się przygotuję. Tym razem będzie inaczej.
I było. Zmniejszyłam objętość treningową, w plan wrzuciłam podbiegi, biegi progowe i krótkie interwały. Będzie inaczej, ta myśl mnie zagrzewała do dalszych treningów. Przeważnie kończyłam trening z uśmiechem na ustach, tak był to udany bieg.
23 lipca zaplanowałam sprawdzian swojej pracy (po miesiącu!). Miał to być bieg "być albo nie być", albo zrobię dobry wynik, albo..rzucam bieganie.
Był to bieg Powstania Warszawskiego. Bieg ten był świetnie zorganizowany, atmosfera wyśmienita... To był dzień, kiedy rzuciłam bieganie.
Każda porażka jest szansą, aby spróbować jeszcze raz, tylko mądrzej.
I mogła bym tu skończyć, przekonując was że wystarczył mi street workout. Będę szczera, nie wystarczył.
Tęskniłam za bieganiem, jednak nadal bolała mnie moja porażka.
W październiku dumałam, czy może jednak nie wrócić. Moje buty do biegania patrzyły się na mnie z kąta przedpokoju i aż prosiły się o założenie do biegania.
Potrzebowałam bodźca, motywacji...
Ta motywacją okazała się moja nowa menadżerka, Emilka. Chciała przebiec bieg Niepodległości, ja chciałam powrócić na biegowe szlaki. Nie powiedziałam jej tego, ale klamka zapadła dzięki niej.
Przed biegiem Niepodległości nie trenowałam, przebiegłam raptem 7 km pare dni wcześniej z kolką, jak cholera. Jednak moja wiara była większa, niż kolka.
Nie muszę być najszybszy. Nie muszę być najlepszy. Ale niech mnie diabli, jeśli nie spróbuję być najtwardszym.
Dzień biegu był chłodny, jednak my byłyśmy rozgrzane emocjami. Sebek zrobił znów magiczne zaklęcie "coś czuję , że pobiegniesz w 1.02". Tak, zrobiłam wszystko (znów), by utrzeć mu nosa.
Emilia przed startem powiedziała, biegnij i nie oglądaj się na moje tempo. Całą trasę żadnych kolek, świetni kibice, brak deszczu a ja zagrzewałam się myślą, że jest tak jak być powinno.
Na metę wbiegałam z uśmiechem, udało się! Przebiegłam poniżej 58 minut, nie odczułam tego wyniku jako porażki a jako szansę. Szansę na powrót.
Bo powroty są czasem fajne, zwłaszcza do biegania ;).
Obiecałam sobie wtedy, że do kolejnego biegu się przygotuję. Tym razem będzie inaczej.
I było. Zmniejszyłam objętość treningową, w plan wrzuciłam podbiegi, biegi progowe i krótkie interwały. Będzie inaczej, ta myśl mnie zagrzewała do dalszych treningów. Przeważnie kończyłam trening z uśmiechem na ustach, tak był to udany bieg.
23 lipca zaplanowałam sprawdzian swojej pracy (po miesiącu!). Miał to być bieg "być albo nie być", albo zrobię dobry wynik, albo..rzucam bieganie.
Był to bieg Powstania Warszawskiego. Bieg ten był świetnie zorganizowany, atmosfera wyśmienita... To był dzień, kiedy rzuciłam bieganie.
Każda porażka jest szansą, aby spróbować jeszcze raz, tylko mądrzej.
I mogła bym tu skończyć, przekonując was że wystarczył mi street workout. Będę szczera, nie wystarczył.
Tęskniłam za bieganiem, jednak nadal bolała mnie moja porażka.
W październiku dumałam, czy może jednak nie wrócić. Moje buty do biegania patrzyły się na mnie z kąta przedpokoju i aż prosiły się o założenie do biegania.
Potrzebowałam bodźca, motywacji...
Ta motywacją okazała się moja nowa menadżerka, Emilka. Chciała przebiec bieg Niepodległości, ja chciałam powrócić na biegowe szlaki. Nie powiedziałam jej tego, ale klamka zapadła dzięki niej.
Przed biegiem Niepodległości nie trenowałam, przebiegłam raptem 7 km pare dni wcześniej z kolką, jak cholera. Jednak moja wiara była większa, niż kolka.
Nie muszę być najszybszy. Nie muszę być najlepszy. Ale niech mnie diabli, jeśli nie spróbuję być najtwardszym.
Dzień biegu był chłodny, jednak my byłyśmy rozgrzane emocjami. Sebek zrobił znów magiczne zaklęcie "coś czuję , że pobiegniesz w 1.02". Tak, zrobiłam wszystko (znów), by utrzeć mu nosa.
Emilia przed startem powiedziała, biegnij i nie oglądaj się na moje tempo. Całą trasę żadnych kolek, świetni kibice, brak deszczu a ja zagrzewałam się myślą, że jest tak jak być powinno.
Na metę wbiegałam z uśmiechem, udało się! Przebiegłam poniżej 58 minut, nie odczułam tego wyniku jako porażki a jako szansę. Szansę na powrót.
Bo powroty są czasem fajne, zwłaszcza do biegania ;).
poniedziałek, 27 czerwca 2016
Półmaraton Wrocław, czyli czemu tak daleko było mi do życiówki.
“Nie możesz stać się numerem jeden z dnia na dzień ani nawet w ciagu kilku lat… Będziesz przegrywać wiele biegów i musisz to zaakceptować, wyciągnąć z tego wnioski i wierzyć, że wygrasz następnym razem, biorąc pod uwagę, że masz szansę następnym razem znów przegrać... Cały czas musisz wierzyć, że następny raz wygrsz…aż do dnia, kiedy to się stanie.” Paula Radcliffe
O półmaratonie poza Warszawą myślałam już jakiś czas temu. Gdybałam, czy miał by być to Kraków, Poznań, Wrocław a może Gdańsk? W zeszłym roku myślałam nawet na temat korony półmaratonów, bo czemu nie. Wybór padł na Wrocław, wielu znajomych mi polecało tą piękną miejscowość zarówno na bieg jak i zwiedzanie. Kiedy usiadłam do komputera by zapisać się na Nocny Półmaraton, okazało się, że po 3 tygodniach od rozpoczęcia zapisów..miejsc brak. Serio?
Ja jednak tak łatwo nie daję za wygraną i zwiedziłam facebooka wszerz i wzdłuż, by odkupić upragniony pakiet. Udało się :)! Czas odliczać do startu!
Moje przygotowania do startu szybko stanęły pod znakiem zapytania, tuż prze Orlen Marathonem miałam problem z piszczelami, bieganie sprawiało mi wiele biegu. Sam start w maratonie był bardzo ryzykowny i gdy by nie metoda Galloweya, najpewniej bym nie dobiegła do końca. Po maratonie długo nie mogłam doprowadzić piszczeli do należytego stanu. Zawiesiłam bieganie na prawie 2miesiące, jedynie krótkie biegi na bieżni wchodziły w grę.
"Tutaj nie chodzi o natychmiastową gratyfikację. Musisz ciężko zapracować na sukces, wypocić swoje i zapomnieć o długim wylegiwaniu się w łóżku w niedzielne przedpołudnia." Lauren Fessenden
Do startu w połówce Wrocławia byłam w ogóle nieprzygotowana, jednak stanęłam na linii startu modląc się o pomyślne wiatry i podającą nogę.
Noga przestała podawać już po 5 kilometrach, odpuściłam ściganie się. Najważniejszym stało się dobiec. Od połowy trasy kolka, kolana zaczęły się buntować.
Cisnęło mi się w głowie jedynie "noż k**a". Ale sama sobie na to zapracowałam, czasem nie odpuszczanie mnie wyniszcza. Muszę zacząć słuchać rozsądku a nie jedynie serca ;)...
Do "życiówki" zabrakło mi całe 13 minut, chyba nikt się temu nie dziwi. Po tym biegu zrozumiałam , że skończyła się zabawa i "run for fun".
Nauczka jaką otrzymałam, utwierdziła mnie że czas się skupić na krótkich, szybkich dystansach a do połówek wrócę z czasem, gdy poprawię technikę i prędkość. W końcu półmaraton to mój ulubiony dystans :).
Sama połówka była świetnie zorganizowana, poza tym iż momentami były mocne zwężenia trasy i ludzie się przepychali między sobą i drugi minus za bardzo długi start, jeszcze nie spotkałam się z tym by start trwał pół godziny ;). Samo bieganie nocą ma w sobie magię i polecam wszystkim.
PS. Wrocław to naprawdę piękne miasto i jeszcze wrócę tam po życiówkę ;).
O półmaratonie poza Warszawą myślałam już jakiś czas temu. Gdybałam, czy miał by być to Kraków, Poznań, Wrocław a może Gdańsk? W zeszłym roku myślałam nawet na temat korony półmaratonów, bo czemu nie. Wybór padł na Wrocław, wielu znajomych mi polecało tą piękną miejscowość zarówno na bieg jak i zwiedzanie. Kiedy usiadłam do komputera by zapisać się na Nocny Półmaraton, okazało się, że po 3 tygodniach od rozpoczęcia zapisów..miejsc brak. Serio?
Ja jednak tak łatwo nie daję za wygraną i zwiedziłam facebooka wszerz i wzdłuż, by odkupić upragniony pakiet. Udało się :)! Czas odliczać do startu!
Moje przygotowania do startu szybko stanęły pod znakiem zapytania, tuż prze Orlen Marathonem miałam problem z piszczelami, bieganie sprawiało mi wiele biegu. Sam start w maratonie był bardzo ryzykowny i gdy by nie metoda Galloweya, najpewniej bym nie dobiegła do końca. Po maratonie długo nie mogłam doprowadzić piszczeli do należytego stanu. Zawiesiłam bieganie na prawie 2miesiące, jedynie krótkie biegi na bieżni wchodziły w grę.
"Tutaj nie chodzi o natychmiastową gratyfikację. Musisz ciężko zapracować na sukces, wypocić swoje i zapomnieć o długim wylegiwaniu się w łóżku w niedzielne przedpołudnia." Lauren Fessenden
Do startu w połówce Wrocławia byłam w ogóle nieprzygotowana, jednak stanęłam na linii startu modląc się o pomyślne wiatry i podającą nogę.
Noga przestała podawać już po 5 kilometrach, odpuściłam ściganie się. Najważniejszym stało się dobiec. Od połowy trasy kolka, kolana zaczęły się buntować.
Cisnęło mi się w głowie jedynie "noż k**a". Ale sama sobie na to zapracowałam, czasem nie odpuszczanie mnie wyniszcza. Muszę zacząć słuchać rozsądku a nie jedynie serca ;)...
Do "życiówki" zabrakło mi całe 13 minut, chyba nikt się temu nie dziwi. Po tym biegu zrozumiałam , że skończyła się zabawa i "run for fun".
Nauczka jaką otrzymałam, utwierdziła mnie że czas się skupić na krótkich, szybkich dystansach a do połówek wrócę z czasem, gdy poprawię technikę i prędkość. W końcu półmaraton to mój ulubiony dystans :).
Sama połówka była świetnie zorganizowana, poza tym iż momentami były mocne zwężenia trasy i ludzie się przepychali między sobą i drugi minus za bardzo długi start, jeszcze nie spotkałam się z tym by start trwał pół godziny ;). Samo bieganie nocą ma w sobie magię i polecam wszystkim.
PS. Wrocław to naprawdę piękne miasto i jeszcze wrócę tam po życiówkę ;).
piątek, 29 kwietnia 2016
Orlen Warsaw Marathon, czyli niech żyje Gallowey!
"Kiedy ludzie pytają mnie
dlaczego biegam mówię im, że nie ma tak naprawdę powodu. Tylko ta adrenalina na
starcie i to uczucie, które towarzyszy Ci, kiedy przekraczasz linię mety i
wiesz, że wygrałaś bez względu na to, które zajęłaś miejsce." Courtney
Parsons
Stałam na starcie biegu Oshee na 10 km pełna obaw, ponieważ świeżo
wyszłam z kontuzji kolana która trzymała mnie w ryzach przez 3 tygodnie. 3
tygodnie smutku, że tak bardzo chcę iść biegać a jednak nie mogę. Zrobiłam to
sobie na własne życzenie, nie słuchając nawet Sebastiana, że za dużo trenuję.
Za dużo biegam. Wtedy nie wydawało mi się, że można za dużo biegać. Można za
dużo zjeść, ale nie biegać! Myliłam się. Dodatkowo kontuzja była spowodowana
moją złą postawą ciała przy bieganiu, o której dowiedziałam się z czasem. Myślałam
o tym, żeby zrezygnować z biegu jeśli nie zacznę biegać. A jednak tydzień
wcześniej się udało i tak pobiłam życiówkę, zwalczyłam obawy i pokonałam samą
siebie.
Bieg ten mocno zakotwiczył się w mojej głowie, był pełen radości
i pasji, tak wspaniałego finishu wtedy nie mogłam sobie lepiej wyobrazić. Było
to w 2015 roku. Postanowiłam wrócić rok później na Orlen, by biec w swoim
pierwszym maratonie.
Jednak mój debiut wypadł we wrześniu 2015 roku. To był bieg, który
nauczył mnie pokory i tego, żeby walczyć do końca. Bieg, który był do 30
kilometra zabawą a od 30km zaczęła się męka. Wtedy nie bolały mnie jedynie
rzęsy. Na metę wbiegłam ze łzami. Łzami szczęścia, że to już meta i bólu, bo
nie czułam już nic poza bólem.
Czym to było spowodowane? Nie ukrywam, że sama sobie byłam
winna. Zbyt mała objętość treningu spowodowana falą upałów i zbyt mało ćwiczeń
na mięśnie głębokie przyczyniły się do tego. Czy żałuję? Nie, bo dzięki temu
zyskałam nauczkę na zawsze. I Odbierałam ją przez kilka dni po maratonie, gdy
nie mogłam chodzić.
Maraton Orlen 2016 Śnił mi się po nocach, budząc mieszane
uczucia lęku i radości. Nie przeczę, ostatni miesiąc przed biegiem dałam ciała
z objętością treningową, głównie z powodu bólu mięśnia brzuchatego łydki, nie
chciałam jej forsować dodatkowo. Ratowałam się jazdą na rowerze, jeżdżąc na
moim zielonym rumaku niemal wszędzie, uzbierało się tego 400km w miesiąc. Jak
na tak mało wytrawnego kolarza jak ja, to wspaniały rezultat J.
Na tydzień przed Wielkim dniem zaczęłam metodę czyszczenia się z
glikogenu a następnie ładowania węgli w stosunku 3:3. Już miałam dość makaronu
i ryżu, który przewijał mi się przez wszystkie posiłki, ale to było przyjemne w
stosunku do jedzenia dużej ilości tłuszczy. Tych to dopiero mam dosyć! Zdecydowanie
wolę warzywka J.
Na dzień przed Maratonem wzięłam wolny dzień w pracy, żeby móc
się naładować energią a nie jej się pozbyć. Głowę ciągle zaprzątały mi myśli „a
co jak przez brak objętości ostatniej nie dobiegniesz?” . Serio, zaczęłam
panikować. Niby miesiące pracy, ale ten ostatni mógł położyć wszystko.
„ Jeśli nie uwierzysz w to, że możesz wygrać,
przegrasz zanim zaczniesz biec.”
W noc poprzedzającą bieg nie mogłam zasnąć. Położyłam się
wcześnie do łózka, przewracałam z boku na bok 4 godziny, a gdy udało mi się ledwie
przymknąć oko, wybudzał mnie najlżejszy szmer za oknem. W końcu ok 5 nad ranem
stwierdziłam, że nie ma co się oszukiwać- nie zasnę. Z trzęsącymi się rękami
wstałam i poszłam robić swoje śniadanie maratończyka. Standardowy zestaw-kajzerki
z dżemem a do tego kawka. W międzyczasie słuchałam motywującej muzyki,
zgrywałam ją też na komórkę. Każde wsparcie się przyda.
Kiedy zaczęliśmy jechać w stronę Stadionu Narodowego okazało
się, że już pozamykano ulice. Nie ma przejazdu. Żołądek zaczął tańczyć mi
kankana….Zawsze się stresuję, że się spóźnię i nie wystartuję, choć wiem że to
nie bieg o złote kalesony. Jednak mi zależy. Na każdym, niezależnie czy to 5
czy 42,195km…
Po dłuższych poszukiwaniach miejsca parkingowego, udało się!
Kiedy dotarliśmy na stadion okazało się, że nie wpuszczają kibicujących, tylko
biegaczy z numerem startowym. Tego mi najmniej brakowało, lubię startować gdy
jeszcze wzrokiem odprowadza mnie Sebastian. A tu klops. Dziewczynka sama
musiała sobie poradzić
Kiedy zapisywałam się na start myślałam, że być może ilość
treningów i ich jakość ułatwi mi start w
strefie 4:00. Po drodze jednak zmieniałam pracę i to uniemożliwiło mi treningi
w takiej jakości , w jakiej być powinny. Wiedząc, że moje możliwości są inne,
niż przy zapisach udałam się do strefy 4:20. A tam zostałam wygoniona! Facet
złapał mnie za koszulkę i odesłał do strefy 4:0. No nic, musiałam poczekać na
poboczu, aż mnie minął co szybsze osoby.
Ostatnia rozgrzewka i rozmowy ze znajomymi i.. start! W tłumie
naprzeciw biegnących na 10km Oshee próbowałam wypatrzeć koleżankę Igę, to
pozwoliło mi na chwile nie czuć się głupio, że czekam aż mnie minie strefa na
która byłam zapisana. Przez pierwsze 2 km nogi miałam jak z ołowiu i… pomyślałam,
że skoro na treningach biegałam czasem metodą Galloweya, to chyba czas na próbę
(jak można zmieniać taktykę w trakcie maratonu??). Miny osób, które widziały
gdy zatrzymuje się co 2 km i szybko maszeruje przez minutę były bezcenne. Jeden
koleś to wycedził „to dopiero 6 km, a Ty nie masz już sił”? Hahaha, ciekawi
mnie czy dobiegł w gorszym czasie niż ja.
Bo tą minutę szybko odrabiałam
tempem, a dzięki niej moje mięsnie były bardziej dotlenione, odkładałam zmęczenie
na później. Było zupełnie inaczej, niż na Pzu. Czas mi szybko minął dzięki
marszom, nim się spostrzegłam była połowa a na niej rozpętała się wichura.
Nieco spowalniająca. Trasa świetnie wymyślona, bieg przez Powsin był strzałem w
dziesiątkę.
Uśmiech nie schodził mi z twarzy, co 5 km (od 15) jadłam żel, od wolontariuszy
dostałam całą butlę Oshee i nie musiałam zatrzymywać się później na picie.
Rozbroiła mnie dziewczynka , która krzyknęła mi „dawaj Urszula, została Ci
tylko połowa”. Aż się uśmiałam :D .
Na trasie maratończycy bardzo się wspierali, podśpiewywali,
wydawali okrzyki. Atmosfera na medal!
Zmęczenie dopadło mnie na 30 km, a raczej ból kolana. Było jednak
całkiem nieźle i mimo to, coraz przyspieszałam! Tak! Nie zwalniałam a
przyspieszałam! Dzięki Galloweyowi? Być może J. Marsz odpuściłam
po 28 km.
Czyżby reklama szamponu?
Na 35 km dołączył do mnie mój własny pacemaker, którego zadaniem
było nie pozwolić mi zwalniać. Oczywiście to Sebastian J.
Kiedy mnie zobaczył,
powiedział że wyglądam o wiele lepiej niż na 32 km PZU. No tak, uśmiechnięta,
jeszcze wymieniłam kilka zdań. Zostało 7 km, to nie mogło się nie udać!
Kibice dopisywali, jedna z Pań miała megafon z którego leciało „Simply the Best”. Znów
przyspieszyłam. Byłam wzruszona, ale już z radości, nie z bólu!
A to 40km :).
42km :)
Na 40 km zaczęła się bajeczka, 1 km nie mogłam w ogóle
przyspieszyć, ale jak usłyszałam piosenkę z oficjalnego filmu Orlenu 2015 r.,
to już pognałam, cały czas się szczerząc i nie ustając w przyspieszaniu. Finish
był wspaniały, sprintem wbiegłam po 42,195km na metę i…zgarnęli mnie reporterzy
do krótkiego wywiadu. Już się boję na myśl, że gdzieś go wyemitują ;).
Pokuśtykałam po medal, wolontariusze nawciskali mi Oshee w ręce
i na ręce ze zwiniętym w kulkę kocem termicznym. Zanim wróciliśmy do domu ciężko
mi się chodziło, ale jak już się rozruszałam to posprzątałam w mieszkaniu
tańcując przy tym. Zakwasy wyszły dopiero następnego dnia i trzymały… W sumie
to jeden dzień. Każdy kolejny był coraz lepszy a już drugiego dnia po Maratonie
wskoczyłam na rower i pojechałam na trening na siłownię.
Przyczyna? Może Gallowey mi pomógł, a może drugi Maraton, może staż
biegania, jedno jest pewne- każdy kolejny będzie już z górki. I tu mam do Was prośbę
kochani.
W tym roku wystartuję w 38. PZU
Maratonie Warszawskim. Jednak chcę, aby mój start był czymś więcej niż po
prostu biegiem. Dołączyłam do akcji charytatywnej „biegam dobrze” i jeśli zbiorę
odpowiednią kwotę dla fundacji Rak’n’roll, pobiegnę a oni otrzymają pieniążki potrzebne
im do wspierania walki z rakiem oraz jego skutkami. Wystarczy, że każdy wpłaci
dobrowolna kwotę, to może być nawet złotówka na konto fundacji. Zamieszczam
link do akcji, po prawej stronie jest deklaracja.
Dziękuję z góry za wsparcie fundacji J.
„Dobre rzeczy przychodzą z czasem, szczególnie w bieganiu długodystansowym.” Bill Dellinger
sobota, 23 kwietnia 2016
Garść porad przedmaratońskich
Dzień
maratonu, zwłaszcza debiutu to mega stres nie tylko dla biegaczy , ale i dla
ich rodzin. Jest to ogromne doświadczenie, niezwykle istotne później w naszym
życiu. W skali maratonu wiele rzeczy wydaje się później banalnych, do pokonania, mimo
że wcześniej uważaliśmy inaczej.
Przygotowałam
dla Was garść porad, które mogą Wam się przydać jeszcze dziś i przed samym
startem, opartych o moje i innych doświadczenia. Start!
1.
NAWODNIENIE
Nawadniamy
się, jak już na blogu wspomniałam nie bezpośrednio przed startem a już na 2-3
dni wcześniej. Nasz organizm nie jest w stanie przyjąć jednorazowo dużej ilości
płynów i będą nam one chlupotać w żołądku i ciążyć, jeśli postanowimy wypić je
kilka godzin przed startem. Zazwyczaj na maratonach co 5 km jest woda i stacje
posiłkowe, nie martwiła bym się na waszym miejscu że jej zabraknie ;).
Popijajcie jedynie napoje niegazowane, w dniu startu może być to izotonik,
którego minerały na dłużej zatrzymują wodę w organizmie. Jeśli przesadzicie z
napojami, niestety będzie trzeba zatrzymywać na siku a optymalna ilość spożytej wody, to taka która doprowadzi nas do metry bez konieczności
"przestoju".
To samo tyczy się praktyki napojowej, jeśli na treningach piłeś jedynie wodę, na maratonie nie sięgaj po izotonik!
I
zatrzymajcie się żeby się napić, a nie z impetem wlatujecie po wodę a później
się dławicie i kaszlecie, dusząc się ;)..te kilka sekund Was nie zbawi.
Odrobicie je, spokojnie.
2.
ŁADOWANIE PALIWA I JEDZENIE W TRAKCIE
Na moim
debiucie zastosowałam metodę płukania z węglowodanów oraz ich ładowania w
stosunku dni 3:3. W tym roku również , to robię ponieważ metoda ta mi się
sprawdziła. Jednak na ostatnia chwilę nie ma co eksperymentować. Jedzcie dzień
"przed" proste, kaloryczne węglowodany jak ryż, makaron, owoce. Ale
nie przesadzicie z ich ilością, niezwykle ważne by dawka ta była optymalna i
żebyście nie wystartowali z biegunką lub nadbagażem kilogramów od ciastek ;).
Odpadają kilogramy frytek czy pierogów, smażone rzeczy, odpuśćmy też ciastka.
Dieta trochę taka jak dla chorego, czyli gotowane i lekkostrawne posiłki. Na wieczór,
proponuję ok godziny 20, należy zjeść nie za duży prosty posiłek jak wafle
ryżowe z dżemem, kajzerka z tymże czy płatku kukurydziane. W dniu startu jemy na
3- 2,5 godziny przed startem! U mnie zawsze wkracza na śniadanie startowe
kajzerka z dżemem a druga z miodem. Nie powoduje problemów żołądkowych i łatwo
się trawi. Odpadają produkty na dzień przed i w dniu startu z
dużą ilością błonnika (płatki jaglane, płatki owsiane, ciemne pieczywo), duże
ilości warzyw i nabiału.
Jeśli
chodzi o jedzenie w trakcie, ja sięgam po PRZETESTOWANE NA SOBIE żele. Każdy z
nas jest inny, każdego organizm inaczej reaguje na dany żel. To nie jest czas
na eksperymenty! Nie jemy darmoszek z pakietów, czy rozdawanych na biegu o ile
ich nie znamy. No chyba , że maraton chcecie spędzić z bólem brzucha lub w
kibelku. Alternatywą przetestowana przeze mnie są suszone morele oraz daktyle,
dają radę, ale trzeba ich zjeść po 2-3 szt "na stacji".
Przed
maratonem wciągam jeden żel a następnie na 15km, kolejny na 25 i nastepne co 5 km, to wystarczająca liczba.
3. TEMPO
Na swoim
błędzie przestrzegam- nie szarżujcie! To nie bieg na 10 km, tylko 42 km! Ja
zamiast trzymać się planu trzymałam do 25 km tempo 5:40 zamiast 6:30 i tak od
25 km moje tempo spadło do 7:30-7:40. Maraton wszystko zweryfikuje! Trzymajcie
się planu, na przyspieszenie będzie czas po 30 km, o ile będziecie na siłach.
Lepiej wolniej zacząć a dać z siebie wszystko na koniec , niż zacząć za szybko
i wlec się na ostatnich kilometrach do mety. Najczęściej Ci maszerujący na
koniec to własnie chojraki tempa, więc dajcie z siebie wszystko ale z
rozsądkiem!
4. UBIÓR
Zakładamy
JEDYNIE TO W CZYM BIEGALIŚMY!
Nie
zakładamy nowych butów , ciuchów czy skarpet! To może być dla nas bardzo
bolesną nauczką. Testujmy na treningach a nie na biegach! Mężczyźni najlepiej
żeby zalepili sobie sutki plastrami, żeby uniknąć otarć. Pachwiny , wewnętrzną
stronę nóg smarujemy antyperspirantem najlepiej w sztyfcie, najbardziej
sprawdzą się nie szorty a dłuższe spodnie z lajkry (unikniemy otarć na nogach).
5. DOTARCIE
NA START
Najlepiej
przyjechać ok. 1,5 godz. przed startem, jeśli ktoś jedzie autem a nie zna
okolic- nawet dwie. Może zabraknąć miejsc do parkowania, komunikacja zmieni
trasę na tą okoliczność (sprawdźcie koniecznie Wasz rozkład!), możecie szukać
swojej strefy startowej lub po prostu czekać w kolejce do kibelka. Najgłupsze
co można zrobić to przyjechać na "styk".
6. OTUCHA
„Ból jest przemijający, a
skutki rezygnacji pozostają na zawsze.”Lance Armstrong.
W chwilach
zwątpienia przypomnij sobie ile dałeś z siebie, by być w tym miejscu w którym
się znajdujesz. Ile pracy to od Ciebie wymagało. Ile kilometrów już przebiegłeś
a ile "tylko" Ci zostało. Możesz sobie podśpiewywać i na głos i w
duchu, na maratonie wszystko to jest dozwolone, słuchać optymistycznej muzyki
jeśli lubisz biec ze słuchawkami lub powtarzać sobie jakąś mantrę. Pamiętaj, że
zwyciężyłeś niezależnie od czasu jaki osiągnąłeś. Zwyciężyłeś , bo zrobiłeś to
i jesteś Wielki!
"Jesteś
projektantem swojego przeznaczenia. Jesteś jego autorem. Sam piszesz historię.
Pióro tkwi w Twoim
ręku, a wynik zależy od tego, co wybierzesz". Lisa Nichols
POWODZENIA!!!
czwartek, 7 kwietnia 2016
Półmaraton Warszawski
Bieganie nauczyło mnie,
że oddawanie się pasji jest ważniejsze niż sama pasja. Daj się czemuś pochłonąć
bez reszty, włóż całe serce; doskonal się i ćwicz, nigdy się nie poddawaj -
właśnie na tym polega spełnienie. To jest prawdziwy sukces
Kiedy stałam rok temu na trasie półmaratonu Warszawskiego (biegałam już 2
miesiące), dopingując kolegę Sebastiana,
pomyślałam- ale by było super biegać takie dystanse! Na pewno za rok się uda!
I tak wystartowałam w 11 półmaratonie Warszawskim bez spiny, z bagażem 1500
km, po ponad roku biegania i dzierżąc na ścianie medal maratonu. Tak, na ten
bieg cieszyłam się jak dzieciak. Jedynie organizacja pakietowa okazała się
słabiutka. Najpierw w moim pakiecie znalazła się koszulka męska a później
okazało się że L damskie… jest za krótkie i za szerokie a kosztowało nie mało.
Bieg rozpoczął się piosenką Niemena „sen o Warszawie”, która spowodowała u
mnie dreszcze emocji i dała mnóstwo energii na pierwsze kilometry.
10 km
pokonałam na szybkich obrotach. Zbyt szybkich. Okazały się dla mnie później gwoździem
w but biegowy. Jednak na 6 km gdy biegłam, patrzę a tu moja teściowa Ela zbiega
z krawężnika i leci ze mną! Biegła 250 metrów w tempie 5:20 w balerinach, opowiadając
mi że idzie zaraz na zakupy! Taka teściowa to skarb! Co jak co, ale trafiła mi
się mamusia ;).
Od 10 km zaczęłam stopniowo zwalniać i nawet nadawanie rytmu rękami nie
dało zbyt dużego rezultatu. Pogoda również dogrzewała i to nie ułatwiało sprawy.
Jednak doping zagrzewał, chociaż narzekałam na brak „piątek”. Ten jedyny bieg
był mało owocujący w piątki mocy. Za to owocował w świetne zespoły muzyczne,
power!!!
Przed podbiegiem na Belwederskiej (20km) spotkałam dwie wspaniałe blogerki a jednocześnie niezłomne
biegaczki Ewe i Madzię! Magda przeleciała wręcz podbieg, ja niestety pokonałam
go w 3 minuty (400m), później kwestią było się rozpędzić. I udało się!
Na ostatnich metrach leciałam już jak na turbo dopalaczach ;)….! Ostateczny czas 2:08:42.
I gdy by nie to, że w kolejce po medal czekałam 10 minut (kto robi zwężające
bramki na końcu-nawet po wodę się nie dopchałam), bieg ten uważała bym za jeden
z najlepszych J! I tyyyle
znajomych twarzy!!!! Pozdrawiam grupę z „bieganiem
mi do twarzy” oraz Endorfinowy Team i Natalie, co biega jak szalona!
A teraz czas na Orlen ;)…
Subskrybuj:
Posty (Atom)