poniedziałek, 28 września 2015

Maraton Pzu, czyli łzy bólu i szczęścia.

 “Opisać przeżycie jakim jest maraton komuś, kto nigdy tego nie doświadczył, to jak próba opisania koloru komuś, kto urodził się ślepy" Jerome Drayton, biegacz długodystansowy

Zacznę ten wpis od tego, że tego maratonu miało nie być. Nie był w planach. Na pewno nie w tym roku. Swój debiut zaplanowałam na 26kwietnia 2016 r. , Orlen. Tą myślą żyłam i trenowałam do pierwszej połówki na BMW Warszawskim. Ale kiedy biegłam Wałem Wiślanym 20 lipca, 22kilometr, pomyślałam o koledze który wykupił pakiet na maraton PZU a ma od dłuższego czasu kontuzję… Sama nie wiem na co liczyłam pisząc do niego, czy ma do odsprzedania pakiet. Biegałam wtedy dopiero 5 miesięcy, najdłuższe wybieganie zrobiłam na 24 km i nie byłam przygotowana na maraton. Nie teraz, nie w tamtej chwili. Okazało się, że Łukasz chętnie odsprzedał mi pakiet i klamka zapadła…
Przez kolejne tygodnie zmieniałam zdanie co chwila- jednego dnia cieszyłam się na myśl o maratonie, innego chciałam zrezygnować. Tym bardziej, że nadeszła fala upałów i dłuższe wybiegania w ciągu dnia stały pod znakiem zapytania… 
Tuż przed BMW miałam zamiar napisać do Łukasza, że rezygnuję. Żeby te pieniądze z pakietu oddał fundacji… Ale gdy przebiegłam moją pierwszą połówkę pomyślałam, jakim non sensem była by ta rezygnacja. Ja, osoba która walczy zawsze do końca, uparta jak mało kto, mam zrezygnować? Postanowiłam walczyć!
 Zaczęły się treningi w pocie czoła. Co tydzień wybiegania, z każdym tygodniem coraz dłuższe. Ostatnie wybieganie , czyli 32 km ,zrobiłam  dwa tygodnie przed biegiem krążąc po Tarchominie, blisko sklepów żeby tankować co jakiś czas izotonik. Jakże dumna byłam z siebie po tym treningu! Padnięta, ale zadowolona.
Dwa tygodnie przed maratonem zaczęłam wypytywać biegaczy, którzy nie jeden maraton mają już za sobą, czy mieli „ścianę”. Ciekawa byłam tej legendarnej „ściany”. Nie wiedziałam na co się przygotować. Każdy odparł to samo- ściana jest w głowie, na trasie jej nie ma. Posłuchałam.
Tydzień przed maratonem zaczęłam praktykować metodę „ładowania węgli”. W moim wydaniu wyglądało to tak, że 4 dni nie jadłam w ogóle węglowodanów, jedynie tłuszcze i niewielką ilość białka a 4 kolejne jadłam do „oporu” węglowodany pod postacią bułek, makaronu, ryżu, ziemniaków i ciastek ;). Z tak zatankowanym paliwem nie mogło się nie udać. Przez cały ten czas bardzo się stresowałam i chodziłam nieobecna. Bałam się. Moim strachem było nieznane.


22 września odbył się otwarty trening z Bartkiem Olszewskim (WarszawskiBiegacz), dla debiutantów w Maratonie, z udziałem trenera i fizjoterapeutki. Usłyszeliśmy tam wiele cennych rad na temat rozgrzewki (nie wykonujcie przed maratonem rozgrzewki dedykowanej od trenerów fitness, bo bardziej was to zamęczy niż rozgrzeje), odżywiania (bułka z dżemem i wafle ryżowe górą!) i samego biegu maratońskiego.


Dzień przed Maratonem odbyło się spotkanie Run blog Fest, na której spotkała się cała śmietanka blogerów biegowych,m.in. Biegowy Wariat, Natalia Biega jak Szalona, Cezary Napędzany kebabem. Na samym seminarium dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy na temat prowadzenia bloga, poznaliśmy nowe aplikacje, które ułatwią nam życie oraz świetnie się bawiliśmy! Świetny pomysł na rozluźnienie myśli i odstresowanie się przed Wielkim Dniem.






W dniu Maratonu byłam chodzącym kłębkiem nerwów. Rano zjadłam 4 połówki bułek kajzerek z dżemem i miodem oraz wypiłam kawę (mi kawa nie szkodzi przed biegiem). Na start przybyłam z dużym zapasem czasu aby swobodnie się rozgrzać i nie stresować możliwością spóźnienia. W trakcie rozgrzewki popijałam izotonik i starałam skupić na poprawnych ćwiczeniach.

Start! W mojej strefie startowej znajdowało się mnóstwo ludzi, pierwszy kilometr to było niemal maszerowanie, kolejne mijały mi bardzo szybko. Starałam się trzymać tempo poniżej lub blisko 6:10. Momentami musiałam się stopować bo bardzo mnie wyrywało do przodu z tempem. Wiedziałam jednak, że powinnam oszczędzać siły na później. Po drodze przybijałam mnóstwo piątek, świetnie się bawiłam, uśmiechałam i odmachiwałam ludziom. 


Do 21 kilometra bieg był tak prosty i przyjemny, że zaczęłam w duchu się śmiać, że ten Maraton to chyba przebiegnę szybciej, bo nadal jest luz i sporo sił. Od 10 km jadłam co 5 km żel energetyczny i popijałam wodą. Pogoda była przecudna, jednak asekuracyjnie wylewałam sobie na głowę kubek wody żeby się schłodzić.

Na 26 km zobaczyłam z naprzeciwka Pana Banana, który znajdował się już na 32 km. Szybkie przybicie piątek dało kopa na kolejne kilometry.
Do 30 km bardzo pilnowałam tempa na zegarku, starałam się zbytnio nie przyspieszać ani nie zwalniać. Jeśli tempo mi spadało, nadrabiałam je na kolejnym odcinku drogi. Wierzyłam, że tak uda mi się dotrwać do końca. Wzajemnie się motywowaliśmy, byliśmy jak rodzina biegaczy. Wspieraliśmy, śpiewaliśmy i krzyczeliśmy co kilka kilometrów „Dacie radę? Damy! Macie siły? Mamy!”.

Od 31 km moje biodra i stopy zaczęły tak rażąco mnie boleć, że nie byłam pewna czy uda mi się w ogóle przebiec całość. Nie wiedziałam czy nie zacząć maszerować. Ból był tak silny, że moje tempo spadło o 20 sekund na kilometrze i nie zanosiło się na poprawę. Na 33 km rozprowadził mnie mój Sebastian, starał się mnie zmobilizować do podkręcenia tempa, jednak nie byłam już do tego zdolna, nawet mimo szybkiej pracy rąk. Ból się rozprzestrzeniał i promieniował już do kolan. Za chwilę czekał mnie podbieg na Sanguszki, tego bałam się najbardziej. Nie wiedziałam czy go przebiec czy przejść. Zaczęłam sobie podśpiewywać „jedna nóżka, druga nóżka i nie groźna mi Sanguszka”. Po chwili zorientowałam się, że  nie tylko ja podśpiewuję. Kilka osób wokół mnie zaczęło mamrotać pod nosem własne zaklęcia odczarowujące nogi. Kiedy zobaczyłam kibiców przy moście Gdańskim z transparentami „podbieg już za wami”, byłam w szoku że faktycznie tak było. To już po podbiegu. Ból bioder sprawił, że nawet go nie odczułam. Przynajmniej nie bardziej niż każdy kolejny kilometr.
Sebastian pocieszał mnie, że zaraz będzie zbieg. Zbiegi tez bolały. Bardziej niż podbiegi. Nie byłam w stanie zbiec normalnie, turlałam się w dół drobiąc każdy metr  i modląc się by wytrzymać ból w stopach i biodrach. Moje nogi już paliły od bólu. Wolałam nie myśleć o tym co się dzieje w moich butach…

 “Ból jest stanem przejściowym. Duma pozostaje na zawsze.”

Za mostem Gdańskim dołączyła do mnie nawet moja teściowa, która zdjęła baleriny i przebiegła ze mną kilka metrów, było to bardzo budujące. Na chwilę zapomniałam o bólu i przyspieszyłam.
Zostało 5 km. Zaczęłam się modlić. Sebastian zaczął mnie pocieszać i rozśmieszać… A ja jak dziecko się rozbeczałam, nie miałam już jak wyrazić bólu. Chciałam przestać biec. 



Wielu rosłych facetów zaprzestawało w tym momencie i maszerowało. Bałam się , że jak zacznę iść, będzie tylko gorzej. Więc biegłam, walcząc ze sobą by już się nie mazgaić. Kiedy został tylko 1 kilometr jeden z Panów podbiegł do mnie i zaczął mnie motywować. Mówił, że już 3 raz mnie dogania i życzy sobie żebym go przegoniła. Chciałam, ale ból mnie blokował niemal w całości… 
Jednak na 42 km perspektywa, że zostało 200 metrów dała mi takiego kopa że wyprzedziłam wszystkich którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie. Wbiegłam sprintem na Stadion Narodowy przy piosence Sheppard – Geronimo i się rozbeczałam ze szczęścia. To było coś- to było coś czego nigdy nie czułam. Wspaniała ulga i szczęście w jednym! Jedna Pani podeszła do mnie i powiedziała cała zapłakana „ ja też to czuję kochanie”.
Po maratonie nie mogłam chodzić, bardziej przypominało to utykanie i szuranie stopami w jednym. Szybkie rozciąganie i czas świętować!
Moja teściowa zapytała, czy jeszcze kiedykolwiek bym chciała biec maraton i czy warto było? Oczywiście! Powtórzę to jeszcze nie raz. Z poprawkami. Na pewno nie będę tak pędzić od początku, bo to nie dało mi nic korzystnego a jedynie wykończyło biodra.

  „Jeśli chcesz biegać, przebiegnij kilometr… Jeśli chcesz zmienić swoje życie, przebiegnij maraton.” Emil Zatopek

Dziś jest pierwszy dzień „po”. Ledwie chodzę, kucam czy się pochylam. No cóż, pocieszę się że nie ja jedyna dziś jestem jak zombie. 
Mniej więcej jak na ty filmie: 

https://www.youtube.com/watch?v=m-hCuYjvw2I&feature=share 

A ściana? Ściana jest w głowie, to tylko legenda a jak wiadomo jedni w nie wierzą a inni nie. W przypadku ściany lepiej w nią nie wierzyć J.
Tu możecie w drugim filmiku zobaczyc mnie przed sprintem na finiszu :) :

http://tvnwarszawa.tvn24.pl/informacje,news,i-po-maratonie-wszystkie-ulice-przejezdne,180686.html
Serdeczne podziękowania dla Artura Kalisia za część zdjęć :).


"Wszyscy mamy marzenia. Aby się spełniły potrzeba dużo determinacji, zaangażowania, samodyscypliny i wysiłku." Jesse Owens


 

 



wtorek, 15 września 2015

Bieg przez Most, czyli trening przed Warszawskim Maratonem.

Tak na prawdę nie miało być tych zawodów. Nie zapisałam się na nie z dwóch powodów- pierwszym był mój dzień pracy i niemożność wzięcia wolnego dnia na tą ewentualność. Drugim powodem jest moja strategia przed pierwszym Maratonem. Po długim wybieganiu na 32 km, postanowiłam biegać jedynie szybkie piątki, podbiegi i krótkie interwały, aby utrzymać napięcie mięśniowe, ale zapobiec ewentualności przetrenowania lub ryzyka kontuzji (obecnie jedyną moją przewidywaną kontuzją, jest schodzenie paznokcia, po weselnych tańcach).
Jednak dusza rywalizacji obudziła się we mnie, gdy dostałam możliwość darmowego pakietu, od grupy Biegam Na Tarchominie. W sumie pomyślałam- dlaczego nie? Taki mały test tempa przed Maratonem dla odświeżenia umysłu i zaspokojenia głodu rywalizacji.
Tym bardziej, że dostałam możliwość "spóźnienia się" do pracy po biegu.
Na miejsce startu przybyłam zdecydowanie wczesniej, żeby odebrać pakiet startowy. Na szczęście nie było przewidywanych przeze mnie kolejek, przez co odetchnęłam z ulgą. Gorzej, że był zupełny brak koszulek damskich. Zastanawiam się czym sugerował się organizator, któremu już w drugi dzień otwarcia Biura Zawodów, zabrakło koszulek damskich? Przewidywał deficyt płci pieknej, czy też "mniejsi" panowie pokusili sie o damską odzież ;)?
Przed startem odbyła się rozgrzewka z trenerkami New Age Fitness, na których widok mocno się zmotywowałam i szczerzyłam. Jedna z nich była niegdyś moją ulubioną trenerką! Po kilku minutach rozgrzewki tłum ludzi ruszył w stronę startu...który zaczął się zanim ludzie zdązyli opuścić rozgrzewkę! Noż, szlag by ich trafił! Jak można tak zorganizować start?
Na Wielkich imprezach biegowych, potrafią opóźnić start, ze względu na przedłużenie rozgrzewki a tu przy małej imprezce, na mniej niż 900 osób, nie poczekali na uczestników.
False start odbił się na mnie czkawką- nie zdążyłam wystartować ze swojej strefy starowej i wlokłam się za tłumem wolniejszych biegaczy. Jak ja tego nie lubię, takiego przeciskania się.
Po 2 km zaczęłam zrównywać się z zającami z 55 minut, wiedząc jakie mam międzyczasy. Byłam zdziwiona, że zające gnają w tempie 5:15. W zającowaniu raczej nie chodzi o ścignie się a trzymanie średniego stałeg tempa, wyznaczonego do poprowadzenia konkretnej grupy osób.
Mijałam 2 km przy mojej pracy, dziewczyny krzyczały- Ula, jak bedziesz ostatnia to Cię zwolnimy. No, niezła motywacja ale żeby być ostatnia musiała bym tam stracić nogę lub wpaść pod samochód... Pod który mało nie wpadłam na 3 km, gdy wykręcał z najszybszymi zawodnikami. Ale ze mnie gapa! Jak nie prawie wpadłam na słupek na półmaratonie BMW, to prawie pod auto z licznikiem czasu. Musze popracowac nad swoją mappetowością ;)....
Przy 4 km mijam na wysokości pętli Veganowego Pana Banana, czyli Łukasza któremu dopinguję- dawaj Łukasz, dawaj! Cóż, tak już mam że lubię pokibicować nawet na trasie biegu. Drugie to samo spotkanie było na 7 km
Jednak zanim był 7 km czekał mnie podbieg, który nie wszedł mi w nogi i straciłam na nim pół minuty tempa. Bardzo później nad tym ubolewałam. To nie był jedyny podbieg na tej trasie, ale z innymi łatwiej sobie poradziłam.
Wspinając się na 9 km na podbieg, byłam już tak przepełniona motywacją, że spritem pokonałam zbieg a następnie wpadłam na zakręt z metą z takim kopem, że jak Veganowy Pan Banan krzyknał- dajesz Ula, sama nie wiem jak wykrzesałam z siebie siły na dodatkowy piąty bieg! Z impetem wpadłam na metę, że aż zakołysałam się na nogach odbierając medal. Czas 55:01. Bez rewelacji, życiówka nie pobita. Jednak nie liczyłam na nią, bo jestem na deficycie kalorycznym i diecie niskowęglowodanowej. Więc skąd wziąć paliwo przy tym, na dodatkowe minus dwie minuty?
Przy okazji ubzdurałam sobie , że czas 55 minut to srednia 5:50 i się trochę zdołowałam, że dystans połowę mniejszy od połówki pokonałam z ta samą średnią. Nigdy nie byłam dobrą matematyczką i mina mi zrzedła jak endo wyświetliło średnie 5:30.  Wzięłam sie w karby i z dodatkową energią udałam się do pracy.