“Opisać przeżycie jakim jest maraton komuś, kto nigdy
tego nie doświadczył, to jak próba opisania koloru komuś, kto urodził się
ślepy" Jerome Drayton, biegacz długodystansowy
Zacznę ten wpis od tego, że tego maratonu miało nie być. Nie był w
planach. Na pewno nie w tym roku. Swój debiut zaplanowałam na 26kwietnia 2016 r. ,
Orlen. Tą myślą żyłam i trenowałam do pierwszej połówki na BMW Warszawskim. Ale
kiedy biegłam Wałem Wiślanym 20 lipca, 22kilometr, pomyślałam o koledze
który wykupił pakiet na maraton PZU a ma od dłuższego czasu kontuzję… Sama nie
wiem na co liczyłam pisząc do niego, czy ma do odsprzedania pakiet. Biegałam
wtedy dopiero 5 miesięcy, najdłuższe wybieganie zrobiłam na 24 km i nie byłam
przygotowana na maraton. Nie teraz, nie w tamtej chwili. Okazało się, że Łukasz
chętnie odsprzedał mi pakiet i klamka zapadła…
Przez kolejne tygodnie zmieniałam zdanie co chwila- jednego dnia cieszyłam
się na myśl o maratonie, innego chciałam zrezygnować. Tym bardziej, że nadeszła
fala upałów i dłuższe wybiegania w ciągu dnia stały pod znakiem zapytania…
Tuż
przed BMW miałam zamiar napisać do Łukasza, że rezygnuję. Żeby te pieniądze z
pakietu oddał fundacji… Ale gdy przebiegłam moją pierwszą połówkę pomyślałam,
jakim non sensem była by ta rezygnacja. Ja, osoba która walczy zawsze do końca,
uparta jak mało kto, mam zrezygnować? Postanowiłam walczyć!
Zaczęły się treningi w
pocie czoła. Co tydzień wybiegania, z każdym tygodniem coraz dłuższe. Ostatnie wybieganie , czyli 32 km ,zrobiłam dwa tygodnie przed biegiem krążąc po Tarchominie, blisko sklepów żeby tankować co jakiś czas
izotonik. Jakże dumna byłam z siebie po tym treningu! Padnięta, ale zadowolona.
Dwa tygodnie przed maratonem zaczęłam wypytywać biegaczy, którzy
nie jeden maraton mają już za sobą, czy mieli „ścianę”. Ciekawa byłam tej
legendarnej „ściany”. Nie wiedziałam na co się przygotować. Każdy odparł to
samo- ściana jest w głowie, na trasie jej nie ma. Posłuchałam.
Tydzień przed maratonem zaczęłam praktykować metodę „ładowania
węgli”. W moim wydaniu wyglądało to tak, że 4 dni nie jadłam w ogóle węglowodanów,
jedynie tłuszcze i niewielką ilość białka a 4 kolejne jadłam do „oporu”
węglowodany pod postacią bułek, makaronu, ryżu, ziemniaków i ciastek ;). Z tak
zatankowanym paliwem nie mogło się nie udać. Przez cały ten czas bardzo się
stresowałam i chodziłam nieobecna. Bałam się. Moim strachem było nieznane.
22 września odbył się otwarty
trening z Bartkiem
Olszewskim (WarszawskiBiegacz), dla debiutantów w Maratonie, z udziałem trenera
i fizjoterapeutki. Usłyszeliśmy tam wiele cennych rad na temat rozgrzewki (nie
wykonujcie przed maratonem rozgrzewki dedykowanej od trenerów fitness, bo
bardziej was to zamęczy niż rozgrzeje), odżywiania (bułka z dżemem i wafle
ryżowe górą!) i samego biegu maratońskiego.
Dzień przed Maratonem odbyło się spotkanie Run blog Fest, na
której spotkała się cała śmietanka blogerów biegowych,m.in. Biegowy Wariat, Natalia Biega jak Szalona, Cezary Napędzany kebabem. Na samym seminarium
dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy na temat prowadzenia bloga, poznaliśmy
nowe aplikacje, które ułatwią nam życie oraz świetnie się bawiliśmy! Świetny
pomysł na rozluźnienie myśli i odstresowanie się przed Wielkim Dniem.
W dniu Maratonu byłam chodzącym kłębkiem nerwów. Rano zjadłam 4
połówki bułek kajzerek z dżemem i miodem oraz wypiłam kawę (mi kawa nie szkodzi
przed biegiem). Na start przybyłam z dużym zapasem czasu aby swobodnie się
rozgrzać i nie stresować możliwością spóźnienia. W trakcie rozgrzewki popijałam
izotonik i starałam skupić na poprawnych ćwiczeniach.
Start! W mojej strefie startowej znajdowało się mnóstwo ludzi,
pierwszy kilometr to było niemal maszerowanie, kolejne mijały mi bardzo szybko.
Starałam się trzymać tempo poniżej lub blisko 6:10. Momentami musiałam się stopować
bo bardzo mnie wyrywało do przodu z tempem. Wiedziałam jednak, że powinnam
oszczędzać siły na później. Po drodze przybijałam mnóstwo piątek, świetnie się
bawiłam, uśmiechałam i odmachiwałam ludziom.
Do 21 kilometra bieg był tak
prosty i przyjemny, że zaczęłam w duchu się śmiać, że ten Maraton to chyba
przebiegnę szybciej, bo nadal jest luz i sporo sił. Od 10 km jadłam co 5 km żel
energetyczny i popijałam wodą. Pogoda była przecudna, jednak asekuracyjnie
wylewałam sobie na głowę kubek wody żeby się schłodzić.
Na 26 km zobaczyłam z naprzeciwka Pana Banana, który znajdował się
już na 32 km. Szybkie przybicie piątek dało kopa na kolejne kilometry.
Do 30 km bardzo pilnowałam tempa na zegarku, starałam się zbytnio nie
przyspieszać ani nie zwalniać. Jeśli tempo mi spadało, nadrabiałam je na
kolejnym odcinku drogi. Wierzyłam, że tak uda mi się dotrwać do końca. Wzajemnie
się motywowaliśmy, byliśmy jak rodzina biegaczy. Wspieraliśmy, śpiewaliśmy i
krzyczeliśmy co kilka kilometrów „Dacie radę? Damy! Macie siły? Mamy!”.
Od 31 km moje biodra i stopy zaczęły tak rażąco mnie boleć, że nie
byłam pewna czy uda mi się w ogóle przebiec całość. Nie wiedziałam czy nie
zacząć maszerować. Ból był tak silny, że moje tempo spadło o 20 sekund na
kilometrze i nie zanosiło się na poprawę. Na 33 km rozprowadził mnie mój Sebastian,
starał się mnie zmobilizować do podkręcenia tempa, jednak nie byłam już do tego
zdolna, nawet mimo szybkiej pracy rąk. Ból się rozprzestrzeniał i promieniował
już do kolan. Za chwilę czekał mnie podbieg na Sanguszki, tego bałam się
najbardziej. Nie wiedziałam czy go przebiec czy przejść. Zaczęłam sobie podśpiewywać
„jedna nóżka, druga nóżka i nie groźna mi Sanguszka”. Po chwili zorientowałam
się, że nie tylko ja podśpiewuję. Kilka
osób wokół mnie zaczęło mamrotać pod nosem własne zaklęcia odczarowujące nogi.
Kiedy zobaczyłam kibiców przy moście Gdańskim z transparentami „podbieg już za
wami”, byłam w szoku że faktycznie tak było. To już po podbiegu. Ból bioder
sprawił, że nawet go nie odczułam. Przynajmniej nie bardziej niż każdy kolejny
kilometr.
Sebastian pocieszał mnie, że zaraz będzie zbieg. Zbiegi tez
bolały. Bardziej niż podbiegi. Nie byłam w stanie zbiec normalnie, turlałam się
w dół drobiąc każdy metr i modląc się by
wytrzymać ból w stopach i biodrach. Moje nogi już paliły od bólu. Wolałam nie
myśleć o tym co się dzieje w moich butach…
“Ból jest stanem przejściowym. Duma pozostaje na zawsze.”
Za mostem Gdańskim dołączyła do mnie nawet moja teściowa, która
zdjęła baleriny i przebiegła ze mną kilka metrów, było to bardzo budujące. Na
chwilę zapomniałam o bólu i przyspieszyłam.
Zostało 5 km. Zaczęłam się modlić. Sebastian zaczął mnie pocieszać i rozśmieszać… A ja jak dziecko się rozbeczałam, nie miałam już jak wyrazić bólu. Chciałam przestać biec.
Zostało 5 km. Zaczęłam się modlić. Sebastian zaczął mnie pocieszać i rozśmieszać… A ja jak dziecko się rozbeczałam, nie miałam już jak wyrazić bólu. Chciałam przestać biec.
Wielu rosłych facetów zaprzestawało w tym momencie i maszerowało. Bałam
się , że jak zacznę iść, będzie tylko gorzej. Więc biegłam, walcząc ze sobą by
już się nie mazgaić. Kiedy został tylko 1 kilometr jeden z Panów podbiegł do
mnie i zaczął mnie motywować. Mówił, że już 3 raz mnie dogania i życzy sobie
żebym go przegoniła. Chciałam, ale ból mnie blokował niemal w całości…
Jednak na 42 km perspektywa, że zostało 200 metrów dała mi takiego kopa że wyprzedziłam wszystkich którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie. Wbiegłam sprintem na Stadion Narodowy przy piosence Sheppard – Geronimo i się rozbeczałam ze szczęścia. To było coś- to było coś czego nigdy nie czułam. Wspaniała ulga i szczęście w jednym! Jedna Pani podeszła do mnie i powiedziała cała zapłakana „ ja też to czuję kochanie”.
Po maratonie nie mogłam chodzić, bardziej przypominało to utykanie i szuranie stopami w jednym. Szybkie rozciąganie i czas świętować!
Moja teściowa zapytała, czy jeszcze kiedykolwiek bym chciała biec maraton i czy warto było? Oczywiście! Powtórzę to jeszcze nie raz. Z poprawkami. Na pewno nie będę tak pędzić od początku, bo to nie dało mi nic korzystnego a jedynie wykończyło biodra.
„Jeśli chcesz biegać, przebiegnij kilometr… Jeśli chcesz zmienić swoje życie, przebiegnij maraton.” Emil Zatopek
Dziś jest pierwszy dzień „po”. Ledwie chodzę, kucam czy się pochylam. No cóż, pocieszę się że nie ja jedyna dziś jestem jak zombie.
Mniej więcej jak na ty filmie:
https://www.youtube.com/watch?v=m-hCuYjvw2I&feature=share
A ściana? Ściana jest w głowie, to tylko legenda a jak wiadomo jedni w nie wierzą a inni nie. W przypadku ściany lepiej w nią nie wierzyć J.
Tu możecie w drugim filmiku zobaczyc mnie przed sprintem na finiszu :) :
http://tvnwarszawa.tvn24.pl/informacje,news,i-po-maratonie-wszystkie-ulice-przejezdne,180686.html
Jednak na 42 km perspektywa, że zostało 200 metrów dała mi takiego kopa że wyprzedziłam wszystkich którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie. Wbiegłam sprintem na Stadion Narodowy przy piosence Sheppard – Geronimo i się rozbeczałam ze szczęścia. To było coś- to było coś czego nigdy nie czułam. Wspaniała ulga i szczęście w jednym! Jedna Pani podeszła do mnie i powiedziała cała zapłakana „ ja też to czuję kochanie”.
Po maratonie nie mogłam chodzić, bardziej przypominało to utykanie i szuranie stopami w jednym. Szybkie rozciąganie i czas świętować!
Moja teściowa zapytała, czy jeszcze kiedykolwiek bym chciała biec maraton i czy warto było? Oczywiście! Powtórzę to jeszcze nie raz. Z poprawkami. Na pewno nie będę tak pędzić od początku, bo to nie dało mi nic korzystnego a jedynie wykończyło biodra.
„Jeśli chcesz biegać, przebiegnij kilometr… Jeśli chcesz zmienić swoje życie, przebiegnij maraton.” Emil Zatopek
Dziś jest pierwszy dzień „po”. Ledwie chodzę, kucam czy się pochylam. No cóż, pocieszę się że nie ja jedyna dziś jestem jak zombie.
Mniej więcej jak na ty filmie:
https://www.youtube.com/watch?v=m-hCuYjvw2I&feature=share
A ściana? Ściana jest w głowie, to tylko legenda a jak wiadomo jedni w nie wierzą a inni nie. W przypadku ściany lepiej w nią nie wierzyć J.
Tu możecie w drugim filmiku zobaczyc mnie przed sprintem na finiszu :) :
http://tvnwarszawa.tvn24.pl/informacje,news,i-po-maratonie-wszystkie-ulice-przejezdne,180686.html
Serdeczne podziękowania dla Artura Kalisia za część zdjęć :).
"Wszyscy mamy marzenia. Aby się spełniły potrzeba dużo determinacji, zaangażowania, samodyscypliny i wysiłku." Jesse Owens