Moim drugim imieniem powinno być gapa. Gapa biegaczka. Bo kto
inny w ciągu jednego miesiąca zasypia z zapisami na dwa biegi?? Oczywiście, że
ja.
Siedzę sobie na facebooku, skrolując posty biegaczy a tu
wpada mi info o Biegu Wedla. Ok, czas się zapisać!- myślę. A tu bach, już po
zapisach bejbe… Ale nie załamuję się, szybko wrzucam na portale info o chęci odkupieniu
pakietu startowego. Mija dwa dni…i nic. W końcu odzywają się 3 osoby na raz!
Jupi! Jak widać zdobycie pakietu dla mnie, to ”małe Miki”. W pełni zadowolenia
oczekuję dostarczenia pakietu. Które trwa tydzień. Zaczynam się denerwować, a
co jak nie złapie tej dziewczyny i nie pobiegnę? W sumie nic, Świat nadal będzie istniał ale
gorycz gorzkiej czekolady pozostanie bez biegu Wedla…
Po tygodniu, od momentu otrzymania pakietu zacieram nóżki z
zadowolenia. Będzie bieg! Tylko, że gapcia biegowa była zbyt towarzyska dzień
wcześniej i zasiedziała się ze znajomymi na imprezie (najgorszy błąd ever).
Rano niemal rześka jak skowronek ruszyłam w stronę Parku Skaryszewskiego.
Pierwsze co- autobus mi niemal uciekł. Gdy by tak się stało moje szanse na
dotarcie punktualnie dramatycznie by zmalały. Jednak jest! Ostatnie 300 m przed
startem truchtam, na starcie spotykam Cezarego, który dotrzymuje mi stanem ducha-
również była grana impreza.
Chwile później poznaję Dorotę i Artura, czyli BiegoweMałżeństwo oraz kilkoro osób z „Bieganiem mi do twarzy”: Mariusza, Justynę i
Rafała. Zaczynam się denerwować, ten miły stan przed biegiem. Jednak coś mi nie
pasuje, ponieważ tym razem uścisk jest nie w brzuchu a w nogach…ups!
Start! Na bieg składa się 5 petli po 1,75 km, czas na pierwszą zmorę. Mijam pierwszych kibiców, mijam pierwsze 2 km w
średnim tempie 5:20 i czuje jak schodzi ze mnie powietrze… Moje nogi stają się
ciężkie, oddech nierówny a power wysiada…
Jest już po pierwszej
pętli. Zostały 4 a głowę wypełnia mi myśl, nie dasz rady! Mój zegarek szaleje i
piszczy- tętno 202. Ups. Walka zaczęła się na poważnie.
Na 3 pętli poważnie rozważam zejście z trasy, ale myślę- nie
bądź lamusem, dałaś rade maraton a kolejnych 4 km nie dasz??? Więc biegnę,
biegnę aby biec i aby się skończył ten bieg. Pętle się dłużą i nudzą, zatapiam
się w rozmyślaniu o tym, że później idziemy na łyżwy. Puls spada do 169, tempo
5:40, nogi zaczynają podawać.
Na ostatniej prostej widzę metę, wpadam jak zwykle z impetem…
a tam błoto. Dużo błota. Niemal się pośliznęłam. Przekraczam metę z czasem
53:06, odbieram medal w rękę i siadam… To był bardzo ciężki bieg…
Dodatkowo wysuszyłam się jak skwarki na patelni i marzyłam o
wodzie…A tam czekolada. I herbata gorąca do której są kolejki. A na dworze 5
stopni, a ja zalepiona… o nie. Ostatnia sesja z blogerami i mykam na obiad, wypijając
pół 1,5 l wody od Sebastiana.
Ula, fantastyczna relacja, bardzo miło nam było Ciebie poznać! Mamy nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję razem wystartować w innych biegach! Serdecznie pozdrawiamy ;)
OdpowiedzUsuń