środa, 3 lutego 2016

XI Bieg Wedla.

Moim drugim imieniem powinno być gapa. Gapa biegaczka. Bo kto inny w ciągu jednego miesiąca zasypia z zapisami na dwa biegi?? Oczywiście, że ja.
Siedzę sobie na facebooku, skrolując posty biegaczy a tu wpada mi info o Biegu Wedla. Ok, czas się zapisać!- myślę. A tu bach, już po zapisach bejbe… Ale nie załamuję się, szybko wrzucam na portale info o chęci odkupieniu pakietu startowego. Mija dwa dni…i nic. W końcu odzywają się 3 osoby na raz! Jupi! Jak widać zdobycie pakietu dla mnie, to ”małe Miki”. W pełni zadowolenia oczekuję dostarczenia pakietu. Które trwa tydzień. Zaczynam się denerwować, a co jak nie złapie tej dziewczyny i nie pobiegnę?  W sumie nic, Świat nadal będzie istniał ale gorycz gorzkiej czekolady pozostanie bez biegu Wedla…
Po tygodniu, od momentu otrzymania pakietu zacieram nóżki z zadowolenia. Będzie bieg! Tylko, że gapcia biegowa była zbyt towarzyska dzień wcześniej i zasiedziała się ze znajomymi na imprezie (najgorszy błąd ever). Rano niemal rześka jak skowronek ruszyłam w stronę Parku Skaryszewskiego. Pierwsze co- autobus mi niemal uciekł. Gdy by tak się stało moje szanse na dotarcie punktualnie dramatycznie by zmalały. Jednak jest! Ostatnie 300 m przed startem truchtam, na starcie spotykam Cezarego, który dotrzymuje mi stanem ducha- również była grana impreza.



Chwile później poznaję Dorotę i Artura, czyli BiegoweMałżeństwo oraz kilkoro osób z „Bieganiem mi do twarzy”: Mariusza, Justynę i Rafała. Zaczynam się denerwować, ten miły stan przed biegiem. Jednak coś mi nie pasuje, ponieważ tym razem uścisk jest nie w brzuchu a w nogach…ups!
Start! Na bieg składa się 5 petli po 1,75 km, czas na pierwszą zmorę. Mijam pierwszych kibiców, mijam pierwsze 2 km w średnim tempie 5:20 i czuje jak schodzi ze mnie powietrze… Moje nogi stają się ciężkie, oddech nierówny a power wysiada…


 Jest już po pierwszej pętli. Zostały 4 a głowę wypełnia mi myśl, nie dasz rady! Mój zegarek szaleje i piszczy- tętno 202. Ups. Walka zaczęła się na poważnie.


Na 3 pętli poważnie rozważam zejście z trasy, ale myślę- nie bądź lamusem, dałaś rade maraton a kolejnych 4 km nie dasz??? Więc biegnę, biegnę aby biec i aby się skończył ten bieg. Pętle się dłużą i nudzą, zatapiam się w rozmyślaniu o tym, że później idziemy na łyżwy. Puls spada do 169, tempo 5:40, nogi zaczynają podawać.


Na ostatniej prostej widzę metę, wpadam jak zwykle z impetem… a tam błoto. Dużo błota. Niemal się pośliznęłam. Przekraczam metę z czasem 53:06, odbieram medal w rękę i siadam… To był bardzo ciężki bieg…




Dodatkowo wysuszyłam się jak skwarki na patelni i marzyłam o wodzie…A tam czekolada. I herbata gorąca do której są kolejki. A na dworze 5 stopni, a ja zalepiona… o nie. Ostatnia sesja z blogerami i mykam na obiad, wypijając pół 1,5 l wody od Sebastiana.

1 komentarz:

  1. Ula, fantastyczna relacja, bardzo miło nam było Ciebie poznać! Mamy nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję razem wystartować w innych biegach! Serdecznie pozdrawiamy ;)

    OdpowiedzUsuń